PROLOG
Płomienista rankiem rosa.
Na biologii będzie kosa.
W wieczór księżyc sieje blaskiem,
Ktoś się chwali nowym kaskiem.
Nocą miesiąc za chmurami,
Śnieg mi skrzypi pod nogami.
Mróz przenika do mych myśli,
Mówi o tych, co już pryśli.
Dawno temu za równiną
Jadłem curry z cielęciną.
Groza pękła siejąc zamęt,
Strach na papier lał atrament.
Za zagrodą rechotało
Zgniłe Irlandczyka ciało.
Ciarki plecy me zmarszczyły,
Wilki tuż za lasem wyły.
Trup zaczynał pachnieć z lekka.
W dali zrujnowana mekka,
Podążyłem w jej kierunku
By doszukać się ratunku.
Przez mgły przejść nie lada
Jest wyzwanie, temu biada
Kto topielca pozna gniew.
Przeżyje ten, co zimną krew
Zachowa, Bo moc czarcia jest niezwykle
Wielka. Skończysz bracie marnie w piekle.
Uciekaj, uciekaj, bo może być gorzej!
Prędzej, dalej, bo sen trupi zmorze!
Rzeka dawno już pod horyzontem,
Niedaleko domy z popękanym gontem.
Z okien zerkają oczy błyszczące.
Wschodzi słońce, lecz zachodzące,
Bo czerwone, niczym barszcz rozlany,
Niczym w ubojni krwią skąpane ściany.
Zmierzam wciąż, na strach nie bacząc,
I przed samym sobą się tłumacząc,
Walczę, z drugim mym obliczem.
Swych porażek już nie liczę.
W dali widzę cel wędrówki.
Jakieś światła, małe główki
Wyłaniają się z czarnej otchłani.
Mam misję, więc strach mnie nie otumani.
Zniszczę w końcu tych, co wszystkim kadzą.
Zło nie może rządzić władzą.
Cel uświęci wszystkie środki;
Zmiażdżę zjebów po zarodki.
Mam inwentarz hojny w sumie:
Cztery deski z pięciu trumien.
Każda z nich ma moc przeczarną:
Nie poddają się Husqvarnom.
Deski z trumien to: Einsteina,
Pitagorasa, Sokratesa - ale ta marna,
Do Romea i Julii czwarta należy,
Bo miłość zjebom włos na głowie jeży.
Mam ja jeszcze kółko od wózka Hawkinga,
I piłkę Spaldinga od Yao Minga.
Wielki zakon stoi przed oczyma moimi.
Sam go, kurwa, zniszczę, choć jest olbrzymi!
Pukam w drzwi uprzejmie, dzwoneczkiem dzwonię,
Słyszę zgrzyty zębatek, przed strachem się bronię.
Wrota otwarte, Przede mną stoją
Zjeby wielgachne. W oczach mi dwoją
Się ich maczugi. Mówię im tak:
Zjebie jeden i drugi, patrzcie, ptak!
Spojrzeli na księżyc, a ja tymczasem
Sprawiłem, że każdy z nich został złamasem.
Deski zużyłem, więc dalej zmierzam,
I spotykam wielkiego, zjebanego jeża.
Miałem sposób, o którym wspominać nie warto,
W każdym razie jeżem podłogi wytarto.
Zagłębiam się wgłąb głębi otchłani,
Gdzie panują zapomniani przez świat tyrani.
Tym sposobem kończy się prolog,
Lecz, bynajmniej, nie cały monolog.
Na temat tej historii jeszcze wiele znam treści,
Więc to jeszcze nie koniec tej całej opowieści...
niedziela, 7 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
