Odnalazłem zaginiony rękopis, napisany dawno temu, zapomniany. To aktualnie ostatni wiersz, jaki z Markiem napisaliśmy. Mam ochotę zjeść arbuza.
Ciemnej mej wyprawy etap, czas
Otworzyć w otchłań właz.
Tam gdzieś zjebów jest kolebka.
Trzeba by mieć zjebka ździebka,
Żeby się przedostać w serce
mroku. Kamień w nerce
mnie uwierać zaczłął
wielce. Żaden ze mnie maczo,
Więc przyznaję się do wady.
Na te sprawy nie ma rady.
W takiej chwili! Przed potyczką
Wspomagałem się perliczką.
Jednak nie mam jej przy sobie.
O ja biedny! Co ja zrobię?
Muszę radzić sobie jakoś.
Mam ja jeszcze czipsy tacos.
Wsypię trutkę i podrzucę,
By je zjadły zjebów kuce,
Zniszczę im ucieczki drogę,
Bo ich wszystkich zabić mogę.
Żaden zjeb mi zwiać nie zdoła.
Hen, przede mną czarcie koła.
Armie zjebów się panoszą,
Czarną moc ze sobą noszą.
W głowach ich umysły nikłe
Kminią rzeczy wręcz niezwykłe.
Łatwo ich przechytrzyć zdołam.
Potrzebuję więc dwa koła,
Jedno większe od drugiego,
Od wózka Hawkingowego
jedno, no a drugie
Połączone z wielkim pługiem.
Powiem do nich: Tłuki patrzcie!
Za swe czyny niecne płaćcie!
Czas na atak! Już szarżuję!
Pług im palcem pokazuję!
Odwróciłem ich uwagę,
Zamachuję swoją knagę,
Rozłupuję zjebom czaszki,
A tam pustki, jakieś trzaski,
Elektryczne spięcia, głosy.
Koszę zjebów niczym kłosy,
Siejąc zamęt i cierpienie.
Pozostały tylko cienie.
Zrozumiałem, że na pokaz to wszystko.
Czas zniszczyć Mega-Zjebisko.
Ale to już jest wyzwanie.
Trzeba mi skołować banię,
Bo na trzeźwo tam nie wejdę.
Dzwonię do swojego bejbe:
"Przynieś mi Leżajsków sześć!
Po nich z ust magiczna treść
wypływa. Potrzebuję ich na teraz."
Dziewczę mówi: "Już się zbieram."
Siadam, czekam na dostawę.
Ta mi niesie w ręku kawę.
Mówię: "Co jest kurwa do cholery?
Miałaś przynieść piwa cztery!
Ty kretynko! Ty ubocie!
Wsadzę ryj Twój pod paprocie!
Może jesteś jedną z tamtych?
Słuchasz new-wave progress country?
Ty zdradziecka, wredna bladzio!
Jesteś z tych, co wszystkim wadzą!
Chcę być sam, więc wypierdalaj!
Umrzyj! Patrz! O tam jest skała!
Skocz se z niej na łeb na beton,
Niechaj skok Twój będzie meta.
Skończysz marnie tę wyprawę,
Choć byłaś u celu prawie."
Na skale stanęła, w dół spojrzała,
Susa dała, bo się bała,
I uciekła hen za góry.
Zdrajca chroni własnej skóry.
Ważną lekcję wyciągnąłem,
By nie chować się za stołem,
Jak dać ciała, to z honorem,
Dalszą podróż więc podjąłem...
niedziela, 17 października 2010
niedziela, 7 lutego 2010
"Zjeby cz. I" czyli epopeję czas zacząć.
PROLOG
Płomienista rankiem rosa.
Na biologii będzie kosa.
W wieczór księżyc sieje blaskiem,
Ktoś się chwali nowym kaskiem.
Nocą miesiąc za chmurami,
Śnieg mi skrzypi pod nogami.
Mróz przenika do mych myśli,
Mówi o tych, co już pryśli.
Dawno temu za równiną
Jadłem curry z cielęciną.
Groza pękła siejąc zamęt,
Strach na papier lał atrament.
Za zagrodą rechotało
Zgniłe Irlandczyka ciało.
Ciarki plecy me zmarszczyły,
Wilki tuż za lasem wyły.
Trup zaczynał pachnieć z lekka.
W dali zrujnowana mekka,
Podążyłem w jej kierunku
By doszukać się ratunku.
Przez mgły przejść nie lada
Jest wyzwanie, temu biada
Kto topielca pozna gniew.
Przeżyje ten, co zimną krew
Zachowa, Bo moc czarcia jest niezwykle
Wielka. Skończysz bracie marnie w piekle.
Uciekaj, uciekaj, bo może być gorzej!
Prędzej, dalej, bo sen trupi zmorze!
Rzeka dawno już pod horyzontem,
Niedaleko domy z popękanym gontem.
Z okien zerkają oczy błyszczące.
Wschodzi słońce, lecz zachodzące,
Bo czerwone, niczym barszcz rozlany,
Niczym w ubojni krwią skąpane ściany.
Zmierzam wciąż, na strach nie bacząc,
I przed samym sobą się tłumacząc,
Walczę, z drugim mym obliczem.
Swych porażek już nie liczę.
W dali widzę cel wędrówki.
Jakieś światła, małe główki
Wyłaniają się z czarnej otchłani.
Mam misję, więc strach mnie nie otumani.
Zniszczę w końcu tych, co wszystkim kadzą.
Zło nie może rządzić władzą.
Cel uświęci wszystkie środki;
Zmiażdżę zjebów po zarodki.
Mam inwentarz hojny w sumie:
Cztery deski z pięciu trumien.
Każda z nich ma moc przeczarną:
Nie poddają się Husqvarnom.
Deski z trumien to: Einsteina,
Pitagorasa, Sokratesa - ale ta marna,
Do Romea i Julii czwarta należy,
Bo miłość zjebom włos na głowie jeży.
Mam ja jeszcze kółko od wózka Hawkinga,
I piłkę Spaldinga od Yao Minga.
Wielki zakon stoi przed oczyma moimi.
Sam go, kurwa, zniszczę, choć jest olbrzymi!
Pukam w drzwi uprzejmie, dzwoneczkiem dzwonię,
Słyszę zgrzyty zębatek, przed strachem się bronię.
Wrota otwarte, Przede mną stoją
Zjeby wielgachne. W oczach mi dwoją
Się ich maczugi. Mówię im tak:
Zjebie jeden i drugi, patrzcie, ptak!
Spojrzeli na księżyc, a ja tymczasem
Sprawiłem, że każdy z nich został złamasem.
Deski zużyłem, więc dalej zmierzam,
I spotykam wielkiego, zjebanego jeża.
Miałem sposób, o którym wspominać nie warto,
W każdym razie jeżem podłogi wytarto.
Zagłębiam się wgłąb głębi otchłani,
Gdzie panują zapomniani przez świat tyrani.
Tym sposobem kończy się prolog,
Lecz, bynajmniej, nie cały monolog.
Na temat tej historii jeszcze wiele znam treści,
Więc to jeszcze nie koniec tej całej opowieści...
Płomienista rankiem rosa.
Na biologii będzie kosa.
W wieczór księżyc sieje blaskiem,
Ktoś się chwali nowym kaskiem.
Nocą miesiąc za chmurami,
Śnieg mi skrzypi pod nogami.
Mróz przenika do mych myśli,
Mówi o tych, co już pryśli.
Dawno temu za równiną
Jadłem curry z cielęciną.
Groza pękła siejąc zamęt,
Strach na papier lał atrament.
Za zagrodą rechotało
Zgniłe Irlandczyka ciało.
Ciarki plecy me zmarszczyły,
Wilki tuż za lasem wyły.
Trup zaczynał pachnieć z lekka.
W dali zrujnowana mekka,
Podążyłem w jej kierunku
By doszukać się ratunku.
Przez mgły przejść nie lada
Jest wyzwanie, temu biada
Kto topielca pozna gniew.
Przeżyje ten, co zimną krew
Zachowa, Bo moc czarcia jest niezwykle
Wielka. Skończysz bracie marnie w piekle.
Uciekaj, uciekaj, bo może być gorzej!
Prędzej, dalej, bo sen trupi zmorze!
Rzeka dawno już pod horyzontem,
Niedaleko domy z popękanym gontem.
Z okien zerkają oczy błyszczące.
Wschodzi słońce, lecz zachodzące,
Bo czerwone, niczym barszcz rozlany,
Niczym w ubojni krwią skąpane ściany.
Zmierzam wciąż, na strach nie bacząc,
I przed samym sobą się tłumacząc,
Walczę, z drugim mym obliczem.
Swych porażek już nie liczę.
W dali widzę cel wędrówki.
Jakieś światła, małe główki
Wyłaniają się z czarnej otchłani.
Mam misję, więc strach mnie nie otumani.
Zniszczę w końcu tych, co wszystkim kadzą.
Zło nie może rządzić władzą.
Cel uświęci wszystkie środki;
Zmiażdżę zjebów po zarodki.
Mam inwentarz hojny w sumie:
Cztery deski z pięciu trumien.
Każda z nich ma moc przeczarną:
Nie poddają się Husqvarnom.
Deski z trumien to: Einsteina,
Pitagorasa, Sokratesa - ale ta marna,
Do Romea i Julii czwarta należy,
Bo miłość zjebom włos na głowie jeży.
Mam ja jeszcze kółko od wózka Hawkinga,
I piłkę Spaldinga od Yao Minga.
Wielki zakon stoi przed oczyma moimi.
Sam go, kurwa, zniszczę, choć jest olbrzymi!
Pukam w drzwi uprzejmie, dzwoneczkiem dzwonię,
Słyszę zgrzyty zębatek, przed strachem się bronię.
Wrota otwarte, Przede mną stoją
Zjeby wielgachne. W oczach mi dwoją
Się ich maczugi. Mówię im tak:
Zjebie jeden i drugi, patrzcie, ptak!
Spojrzeli na księżyc, a ja tymczasem
Sprawiłem, że każdy z nich został złamasem.
Deski zużyłem, więc dalej zmierzam,
I spotykam wielkiego, zjebanego jeża.
Miałem sposób, o którym wspominać nie warto,
W każdym razie jeżem podłogi wytarto.
Zagłębiam się wgłąb głębi otchłani,
Gdzie panują zapomniani przez świat tyrani.
Tym sposobem kończy się prolog,
Lecz, bynajmniej, nie cały monolog.
Na temat tej historii jeszcze wiele znam treści,
Więc to jeszcze nie koniec tej całej opowieści...
czwartek, 28 stycznia 2010
Dziwaczna żółć płodnie wyraszcza
Na łikendzie poszalałem;
Piłem, jadłem, spałem, srałem,
Wiele rzeczy się zdarzyło,
Ktoś tam się zaraził kiłą.
Sumarycznie jednak wporzo,
Choć mi sąd i paka grożą.
Jak się bawić, to na maxa!
Mi nie straszna żadna kraksa!
Rzecz mnie jedna jednak gnębi:
W pace dać się poznać wgłębi,
Wiecie o co się rozchodzi.
Żeby jednak nie zamodzić,
Jasno wszystko więc wyjaśnię:
Im jest głębiej, tym jest ciaśniej.
Ważna strona jest konfliktu,
Więc potrzeba mi dystryktu,
Żebym wiedział na czym stoję.
Kałach wezmę i naboje,
Będę strzelał... zgadnij w kogo ;)
Zjebów jest obok mnie mnogo.
Ale to są są skurwysyny,
Wywiózłbym ich w namorzyny!
Niech się chuje tam błąkają!
I niech jęczą i płakają!
Jam tymczasem jest wesoły,
Bo poszedłem dziś do szkoły.
Miałem matmę, mam biologię,
Lecz nie jestem ekologiem.
No i liczyć nie potrafię,
Nawet łaty na żyrafie.
Często czuję się jak łom.
Zanim zjem, to często srom.
Gwaro widać władam chwacko,
Gwaro ładno, acz buracko!
Choć nie byłem nigdy na wsi,
Choć nie jadłem gorzkich wafli,
Mogę jednak mówić śmiało,
Że po prostu mnie zatkało
Gdy ujrzałem jak się doi.
To jak oblężenie Troi!
Podpatrzyłem za to konia,
Za oborą walił konia.
Kura jaj se dziobała,
Gęś natomiast nie gęgała.
Więc zwróciłem moje myśli
Na tych, którzy stąd już wyszli.
Dokąd oni się udali?
Czyżby jakiś cynk dostali?
Ktoś im palnął jakiś beton.
Brak ich może być zaletą:
Więcej miejsca do siedzenia.
Więcej gówna do jedzenia.
Widać to zalety żadne.
Z nudów zaraz chyba padnę.
Zrobiłbym coś debilnego,
Zjeba jebnął niejednego,
Albo budyń zjadł z marchewką,
"Yż ty kur...!" wołał z Ewką,
Łamał kości bezkręgowcom,
Wyjadł mak wszystkim makowcom.
I naskrobać to w pamiętnik,
Wsadzić lewe w prawoskrętnik,
Szurnąć paszczą w szczurze szczyny,
Wkraść się do domu Boryny,
Zgarnąć troszkę kapuśniaka,
I nasikać do chodaka.
Taki łobuz jestem trochę,
Więc o ścianę rzucam grochem
I powstają niezłe rzygi.
Dziwnie pachną, jak ostrygi.
Co za bania, co za młot,
Trzeba by postawić płot,
By od kału się odgrodzić.
Kał ci może myśl zasmrodzić.
Bądź ty mądry w grupie zjebów.
Gdy ci zjeby zrobią rebus,
Wcale się nie zastanawiaj:
Kebab z mózgów psich zamawiaj!
Piłem, jadłem, spałem, srałem,
Wiele rzeczy się zdarzyło,
Ktoś tam się zaraził kiłą.
Sumarycznie jednak wporzo,
Choć mi sąd i paka grożą.
Jak się bawić, to na maxa!
Mi nie straszna żadna kraksa!
Rzecz mnie jedna jednak gnębi:
W pace dać się poznać wgłębi,
Wiecie o co się rozchodzi.
Żeby jednak nie zamodzić,
Jasno wszystko więc wyjaśnię:
Im jest głębiej, tym jest ciaśniej.
Ważna strona jest konfliktu,
Więc potrzeba mi dystryktu,
Żebym wiedział na czym stoję.
Kałach wezmę i naboje,
Będę strzelał... zgadnij w kogo ;)
Zjebów jest obok mnie mnogo.
Ale to są są skurwysyny,
Wywiózłbym ich w namorzyny!
Niech się chuje tam błąkają!
I niech jęczą i płakają!
Jam tymczasem jest wesoły,
Bo poszedłem dziś do szkoły.
Miałem matmę, mam biologię,
Lecz nie jestem ekologiem.
No i liczyć nie potrafię,
Nawet łaty na żyrafie.
Często czuję się jak łom.
Zanim zjem, to często srom.
Gwaro widać władam chwacko,
Gwaro ładno, acz buracko!
Choć nie byłem nigdy na wsi,
Choć nie jadłem gorzkich wafli,
Mogę jednak mówić śmiało,
Że po prostu mnie zatkało
Gdy ujrzałem jak się doi.
To jak oblężenie Troi!
Podpatrzyłem za to konia,
Za oborą walił konia.
Kura jaj se dziobała,
Gęś natomiast nie gęgała.
Więc zwróciłem moje myśli
Na tych, którzy stąd już wyszli.
Dokąd oni się udali?
Czyżby jakiś cynk dostali?
Ktoś im palnął jakiś beton.
Brak ich może być zaletą:
Więcej miejsca do siedzenia.
Więcej gówna do jedzenia.
Widać to zalety żadne.
Z nudów zaraz chyba padnę.
Zrobiłbym coś debilnego,
Zjeba jebnął niejednego,
Albo budyń zjadł z marchewką,
"Yż ty kur...!" wołał z Ewką,
Łamał kości bezkręgowcom,
Wyjadł mak wszystkim makowcom.
I naskrobać to w pamiętnik,
Wsadzić lewe w prawoskrętnik,
Szurnąć paszczą w szczurze szczyny,
Wkraść się do domu Boryny,
Zgarnąć troszkę kapuśniaka,
I nasikać do chodaka.
Taki łobuz jestem trochę,
Więc o ścianę rzucam grochem
I powstają niezłe rzygi.
Dziwnie pachną, jak ostrygi.
Co za bania, co za młot,
Trzeba by postawić płot,
By od kału się odgrodzić.
Kał ci może myśl zasmrodzić.
Bądź ty mądry w grupie zjebów.
Gdy ci zjeby zrobią rebus,
Wcale się nie zastanawiaj:
Kebab z mózgów psich zamawiaj!
Rozporowy gips wielce chachmęci.
Młodocianym z rana słabo
Upierdalać nóżki krabom.
I chorągiew żąć na wietrze,
Trzymać ryj na szybie w metrze.
Począteczek dziś jest niebywały,
Wpełzam skruszony pod skały,
I zaczynam z sensem pisać,
A sens na mnie pisze disa!
Wyleciałem z rykiem, z płaczem,
Baran beczy, wrona kracze,
A ja rzężę cichym głosem,
Bo zapchałem się kokosem.
Ktoś tymczasem na biegunie
W zwłoki martwej foki splunie.
Matka foczki łzę uroni,
W zimnej oceanu toni
Pływać będzie nieszczęśliwa.
Taka sytuacja krzywa!
Na o pandy, tamte, z Azji,
W głowie swej ni krzty fantazji;
Podjebały małpom liście!
A miały bananów kiście!
Ale one: "Nieee! Niedobre!"
Takie te pandziunie krnąbrne!
Jednak małpki są zaradne,
Jak wykminią coś, to padnę.
Inna sprawa jest z łosiami,
Łosie kminią porożami.
Więc jak spotkasz łosia w domu
Nie sporządzaj soku z klonu,
Daj mu piwa i szampana,
W moment padnie na kolana.
A jak klonu spije ździebko
W ustach zrobi mu się lepko,
Wpadnie w furię, zacznie hasać.
Łoś to przecież tęga masa!
Sposób jeden jest jedyny:
W łeb mu zapierdolić z szyny!
Łosoś zaś, to spoko zwierzę,
Wszystko robi w dobrej wierze,
Jednak jeden ma negatyw:
Do Kodaka nosi statyw,
Chociaż aparatu nie ma,
Nosi go wołami trzema.
Woły to dopiero mają!
Na czworaka się ruchają!
Kuca jeden, kuca drugi,
Wyginają się framugi,
Igły z sosen odpadają,
Obydwoje się spuszczają,
Eksploduje moc rozkoszy,
Wszystkie to wiewiórki płoszy.
Wiewióreczka niezła laska,
Ogon jej działa jak podpaska.
A korniki, szczwane dziady,
Jedzą drzewa na obiady!
Jeszcze cwańszy jest dzięciołek,
Pierdolony w dupę kołek,
Napierdala, aż łeb boli!
I wpierdala aż do woli!
Biegnę chuja w łeb ustrzelić,
Czaszkę kosą mu podzielić.
Mózgiem wysprejować ściany,
Zrobić z dupy mu organy.
Jeszcze dobić lewatywą,
Ryj namazać mu pokrzywą.
Spalić, osrać, pozamiatać,
Już zostawić, już nie latać.
Jeszcze coś w tym lesie wkurwia:
Nie ma tam żadnego żółwia!
Ona tak się śmiesznie grzmocą.
Dobrze by tak leśną nocą
Taką parkę żółwi słyszeć.
Wkroczyć cicho w ich zacisze,
Seks ich nagrać na kamerę.
Koniec przypadł na makrelę:
Dobra jest makrela, zdrowa,
Leśna rybka spod Mrągowa.
Upierdalać nóżki krabom.
I chorągiew żąć na wietrze,
Trzymać ryj na szybie w metrze.
Począteczek dziś jest niebywały,
Wpełzam skruszony pod skały,
I zaczynam z sensem pisać,
A sens na mnie pisze disa!
Wyleciałem z rykiem, z płaczem,
Baran beczy, wrona kracze,
A ja rzężę cichym głosem,
Bo zapchałem się kokosem.
Ktoś tymczasem na biegunie
W zwłoki martwej foki splunie.
Matka foczki łzę uroni,
W zimnej oceanu toni
Pływać będzie nieszczęśliwa.
Taka sytuacja krzywa!
Na o pandy, tamte, z Azji,
W głowie swej ni krzty fantazji;
Podjebały małpom liście!
A miały bananów kiście!
Ale one: "Nieee! Niedobre!"
Takie te pandziunie krnąbrne!
Jednak małpki są zaradne,
Jak wykminią coś, to padnę.
Inna sprawa jest z łosiami,
Łosie kminią porożami.
Więc jak spotkasz łosia w domu
Nie sporządzaj soku z klonu,
Daj mu piwa i szampana,
W moment padnie na kolana.
A jak klonu spije ździebko
W ustach zrobi mu się lepko,
Wpadnie w furię, zacznie hasać.
Łoś to przecież tęga masa!
Sposób jeden jest jedyny:
W łeb mu zapierdolić z szyny!
Łosoś zaś, to spoko zwierzę,
Wszystko robi w dobrej wierze,
Jednak jeden ma negatyw:
Do Kodaka nosi statyw,
Chociaż aparatu nie ma,
Nosi go wołami trzema.
Woły to dopiero mają!
Na czworaka się ruchają!
Kuca jeden, kuca drugi,
Wyginają się framugi,
Igły z sosen odpadają,
Obydwoje się spuszczają,
Eksploduje moc rozkoszy,
Wszystkie to wiewiórki płoszy.
Wiewióreczka niezła laska,
Ogon jej działa jak podpaska.
A korniki, szczwane dziady,
Jedzą drzewa na obiady!
Jeszcze cwańszy jest dzięciołek,
Pierdolony w dupę kołek,
Napierdala, aż łeb boli!
I wpierdala aż do woli!
Biegnę chuja w łeb ustrzelić,
Czaszkę kosą mu podzielić.
Mózgiem wysprejować ściany,
Zrobić z dupy mu organy.
Jeszcze dobić lewatywą,
Ryj namazać mu pokrzywą.
Spalić, osrać, pozamiatać,
Już zostawić, już nie latać.
Jeszcze coś w tym lesie wkurwia:
Nie ma tam żadnego żółwia!
Ona tak się śmiesznie grzmocą.
Dobrze by tak leśną nocą
Taką parkę żółwi słyszeć.
Wkroczyć cicho w ich zacisze,
Seks ich nagrać na kamerę.
Koniec przypadł na makrelę:
Dobra jest makrela, zdrowa,
Leśna rybka spod Mrągowa.
poniedziałek, 25 stycznia 2010
wtorek, 19 stycznia 2010
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)


