Odnalazłem zaginiony rękopis, napisany dawno temu, zapomniany. To aktualnie ostatni wiersz, jaki z Markiem napisaliśmy. Mam ochotę zjeść arbuza.
Ciemnej mej wyprawy etap, czas
Otworzyć w otchłań właz.
Tam gdzieś zjebów jest kolebka.
Trzeba by mieć zjebka ździebka,
Żeby się przedostać w serce
mroku. Kamień w nerce
mnie uwierać zaczłął
wielce. Żaden ze mnie maczo,
Więc przyznaję się do wady.
Na te sprawy nie ma rady.
W takiej chwili! Przed potyczką
Wspomagałem się perliczką.
Jednak nie mam jej przy sobie.
O ja biedny! Co ja zrobię?
Muszę radzić sobie jakoś.
Mam ja jeszcze czipsy tacos.
Wsypię trutkę i podrzucę,
By je zjadły zjebów kuce,
Zniszczę im ucieczki drogę,
Bo ich wszystkich zabić mogę.
Żaden zjeb mi zwiać nie zdoła.
Hen, przede mną czarcie koła.
Armie zjebów się panoszą,
Czarną moc ze sobą noszą.
W głowach ich umysły nikłe
Kminią rzeczy wręcz niezwykłe.
Łatwo ich przechytrzyć zdołam.
Potrzebuję więc dwa koła,
Jedno większe od drugiego,
Od wózka Hawkingowego
jedno, no a drugie
Połączone z wielkim pługiem.
Powiem do nich: Tłuki patrzcie!
Za swe czyny niecne płaćcie!
Czas na atak! Już szarżuję!
Pług im palcem pokazuję!
Odwróciłem ich uwagę,
Zamachuję swoją knagę,
Rozłupuję zjebom czaszki,
A tam pustki, jakieś trzaski,
Elektryczne spięcia, głosy.
Koszę zjebów niczym kłosy,
Siejąc zamęt i cierpienie.
Pozostały tylko cienie.
Zrozumiałem, że na pokaz to wszystko.
Czas zniszczyć Mega-Zjebisko.
Ale to już jest wyzwanie.
Trzeba mi skołować banię,
Bo na trzeźwo tam nie wejdę.
Dzwonię do swojego bejbe:
"Przynieś mi Leżajsków sześć!
Po nich z ust magiczna treść
wypływa. Potrzebuję ich na teraz."
Dziewczę mówi: "Już się zbieram."
Siadam, czekam na dostawę.
Ta mi niesie w ręku kawę.
Mówię: "Co jest kurwa do cholery?
Miałaś przynieść piwa cztery!
Ty kretynko! Ty ubocie!
Wsadzę ryj Twój pod paprocie!
Może jesteś jedną z tamtych?
Słuchasz new-wave progress country?
Ty zdradziecka, wredna bladzio!
Jesteś z tych, co wszystkim wadzą!
Chcę być sam, więc wypierdalaj!
Umrzyj! Patrz! O tam jest skała!
Skocz se z niej na łeb na beton,
Niechaj skok Twój będzie meta.
Skończysz marnie tę wyprawę,
Choć byłaś u celu prawie."
Na skale stanęła, w dół spojrzała,
Susa dała, bo się bała,
I uciekła hen za góry.
Zdrajca chroni własnej skóry.
Ważną lekcję wyciągnąłem,
By nie chować się za stołem,
Jak dać ciała, to z honorem,
Dalszą podróż więc podjąłem...
niedziela, 17 października 2010
niedziela, 7 lutego 2010
"Zjeby cz. I" czyli epopeję czas zacząć.
PROLOG
Płomienista rankiem rosa.
Na biologii będzie kosa.
W wieczór księżyc sieje blaskiem,
Ktoś się chwali nowym kaskiem.
Nocą miesiąc za chmurami,
Śnieg mi skrzypi pod nogami.
Mróz przenika do mych myśli,
Mówi o tych, co już pryśli.
Dawno temu za równiną
Jadłem curry z cielęciną.
Groza pękła siejąc zamęt,
Strach na papier lał atrament.
Za zagrodą rechotało
Zgniłe Irlandczyka ciało.
Ciarki plecy me zmarszczyły,
Wilki tuż za lasem wyły.
Trup zaczynał pachnieć z lekka.
W dali zrujnowana mekka,
Podążyłem w jej kierunku
By doszukać się ratunku.
Przez mgły przejść nie lada
Jest wyzwanie, temu biada
Kto topielca pozna gniew.
Przeżyje ten, co zimną krew
Zachowa, Bo moc czarcia jest niezwykle
Wielka. Skończysz bracie marnie w piekle.
Uciekaj, uciekaj, bo może być gorzej!
Prędzej, dalej, bo sen trupi zmorze!
Rzeka dawno już pod horyzontem,
Niedaleko domy z popękanym gontem.
Z okien zerkają oczy błyszczące.
Wschodzi słońce, lecz zachodzące,
Bo czerwone, niczym barszcz rozlany,
Niczym w ubojni krwią skąpane ściany.
Zmierzam wciąż, na strach nie bacząc,
I przed samym sobą się tłumacząc,
Walczę, z drugim mym obliczem.
Swych porażek już nie liczę.
W dali widzę cel wędrówki.
Jakieś światła, małe główki
Wyłaniają się z czarnej otchłani.
Mam misję, więc strach mnie nie otumani.
Zniszczę w końcu tych, co wszystkim kadzą.
Zło nie może rządzić władzą.
Cel uświęci wszystkie środki;
Zmiażdżę zjebów po zarodki.
Mam inwentarz hojny w sumie:
Cztery deski z pięciu trumien.
Każda z nich ma moc przeczarną:
Nie poddają się Husqvarnom.
Deski z trumien to: Einsteina,
Pitagorasa, Sokratesa - ale ta marna,
Do Romea i Julii czwarta należy,
Bo miłość zjebom włos na głowie jeży.
Mam ja jeszcze kółko od wózka Hawkinga,
I piłkę Spaldinga od Yao Minga.
Wielki zakon stoi przed oczyma moimi.
Sam go, kurwa, zniszczę, choć jest olbrzymi!
Pukam w drzwi uprzejmie, dzwoneczkiem dzwonię,
Słyszę zgrzyty zębatek, przed strachem się bronię.
Wrota otwarte, Przede mną stoją
Zjeby wielgachne. W oczach mi dwoją
Się ich maczugi. Mówię im tak:
Zjebie jeden i drugi, patrzcie, ptak!
Spojrzeli na księżyc, a ja tymczasem
Sprawiłem, że każdy z nich został złamasem.
Deski zużyłem, więc dalej zmierzam,
I spotykam wielkiego, zjebanego jeża.
Miałem sposób, o którym wspominać nie warto,
W każdym razie jeżem podłogi wytarto.
Zagłębiam się wgłąb głębi otchłani,
Gdzie panują zapomniani przez świat tyrani.
Tym sposobem kończy się prolog,
Lecz, bynajmniej, nie cały monolog.
Na temat tej historii jeszcze wiele znam treści,
Więc to jeszcze nie koniec tej całej opowieści...
Płomienista rankiem rosa.
Na biologii będzie kosa.
W wieczór księżyc sieje blaskiem,
Ktoś się chwali nowym kaskiem.
Nocą miesiąc za chmurami,
Śnieg mi skrzypi pod nogami.
Mróz przenika do mych myśli,
Mówi o tych, co już pryśli.
Dawno temu za równiną
Jadłem curry z cielęciną.
Groza pękła siejąc zamęt,
Strach na papier lał atrament.
Za zagrodą rechotało
Zgniłe Irlandczyka ciało.
Ciarki plecy me zmarszczyły,
Wilki tuż za lasem wyły.
Trup zaczynał pachnieć z lekka.
W dali zrujnowana mekka,
Podążyłem w jej kierunku
By doszukać się ratunku.
Przez mgły przejść nie lada
Jest wyzwanie, temu biada
Kto topielca pozna gniew.
Przeżyje ten, co zimną krew
Zachowa, Bo moc czarcia jest niezwykle
Wielka. Skończysz bracie marnie w piekle.
Uciekaj, uciekaj, bo może być gorzej!
Prędzej, dalej, bo sen trupi zmorze!
Rzeka dawno już pod horyzontem,
Niedaleko domy z popękanym gontem.
Z okien zerkają oczy błyszczące.
Wschodzi słońce, lecz zachodzące,
Bo czerwone, niczym barszcz rozlany,
Niczym w ubojni krwią skąpane ściany.
Zmierzam wciąż, na strach nie bacząc,
I przed samym sobą się tłumacząc,
Walczę, z drugim mym obliczem.
Swych porażek już nie liczę.
W dali widzę cel wędrówki.
Jakieś światła, małe główki
Wyłaniają się z czarnej otchłani.
Mam misję, więc strach mnie nie otumani.
Zniszczę w końcu tych, co wszystkim kadzą.
Zło nie może rządzić władzą.
Cel uświęci wszystkie środki;
Zmiażdżę zjebów po zarodki.
Mam inwentarz hojny w sumie:
Cztery deski z pięciu trumien.
Każda z nich ma moc przeczarną:
Nie poddają się Husqvarnom.
Deski z trumien to: Einsteina,
Pitagorasa, Sokratesa - ale ta marna,
Do Romea i Julii czwarta należy,
Bo miłość zjebom włos na głowie jeży.
Mam ja jeszcze kółko od wózka Hawkinga,
I piłkę Spaldinga od Yao Minga.
Wielki zakon stoi przed oczyma moimi.
Sam go, kurwa, zniszczę, choć jest olbrzymi!
Pukam w drzwi uprzejmie, dzwoneczkiem dzwonię,
Słyszę zgrzyty zębatek, przed strachem się bronię.
Wrota otwarte, Przede mną stoją
Zjeby wielgachne. W oczach mi dwoją
Się ich maczugi. Mówię im tak:
Zjebie jeden i drugi, patrzcie, ptak!
Spojrzeli na księżyc, a ja tymczasem
Sprawiłem, że każdy z nich został złamasem.
Deski zużyłem, więc dalej zmierzam,
I spotykam wielkiego, zjebanego jeża.
Miałem sposób, o którym wspominać nie warto,
W każdym razie jeżem podłogi wytarto.
Zagłębiam się wgłąb głębi otchłani,
Gdzie panują zapomniani przez świat tyrani.
Tym sposobem kończy się prolog,
Lecz, bynajmniej, nie cały monolog.
Na temat tej historii jeszcze wiele znam treści,
Więc to jeszcze nie koniec tej całej opowieści...
czwartek, 28 stycznia 2010
Dziwaczna żółć płodnie wyraszcza
Na łikendzie poszalałem;
Piłem, jadłem, spałem, srałem,
Wiele rzeczy się zdarzyło,
Ktoś tam się zaraził kiłą.
Sumarycznie jednak wporzo,
Choć mi sąd i paka grożą.
Jak się bawić, to na maxa!
Mi nie straszna żadna kraksa!
Rzecz mnie jedna jednak gnębi:
W pace dać się poznać wgłębi,
Wiecie o co się rozchodzi.
Żeby jednak nie zamodzić,
Jasno wszystko więc wyjaśnię:
Im jest głębiej, tym jest ciaśniej.
Ważna strona jest konfliktu,
Więc potrzeba mi dystryktu,
Żebym wiedział na czym stoję.
Kałach wezmę i naboje,
Będę strzelał... zgadnij w kogo ;)
Zjebów jest obok mnie mnogo.
Ale to są są skurwysyny,
Wywiózłbym ich w namorzyny!
Niech się chuje tam błąkają!
I niech jęczą i płakają!
Jam tymczasem jest wesoły,
Bo poszedłem dziś do szkoły.
Miałem matmę, mam biologię,
Lecz nie jestem ekologiem.
No i liczyć nie potrafię,
Nawet łaty na żyrafie.
Często czuję się jak łom.
Zanim zjem, to często srom.
Gwaro widać władam chwacko,
Gwaro ładno, acz buracko!
Choć nie byłem nigdy na wsi,
Choć nie jadłem gorzkich wafli,
Mogę jednak mówić śmiało,
Że po prostu mnie zatkało
Gdy ujrzałem jak się doi.
To jak oblężenie Troi!
Podpatrzyłem za to konia,
Za oborą walił konia.
Kura jaj se dziobała,
Gęś natomiast nie gęgała.
Więc zwróciłem moje myśli
Na tych, którzy stąd już wyszli.
Dokąd oni się udali?
Czyżby jakiś cynk dostali?
Ktoś im palnął jakiś beton.
Brak ich może być zaletą:
Więcej miejsca do siedzenia.
Więcej gówna do jedzenia.
Widać to zalety żadne.
Z nudów zaraz chyba padnę.
Zrobiłbym coś debilnego,
Zjeba jebnął niejednego,
Albo budyń zjadł z marchewką,
"Yż ty kur...!" wołał z Ewką,
Łamał kości bezkręgowcom,
Wyjadł mak wszystkim makowcom.
I naskrobać to w pamiętnik,
Wsadzić lewe w prawoskrętnik,
Szurnąć paszczą w szczurze szczyny,
Wkraść się do domu Boryny,
Zgarnąć troszkę kapuśniaka,
I nasikać do chodaka.
Taki łobuz jestem trochę,
Więc o ścianę rzucam grochem
I powstają niezłe rzygi.
Dziwnie pachną, jak ostrygi.
Co za bania, co za młot,
Trzeba by postawić płot,
By od kału się odgrodzić.
Kał ci może myśl zasmrodzić.
Bądź ty mądry w grupie zjebów.
Gdy ci zjeby zrobią rebus,
Wcale się nie zastanawiaj:
Kebab z mózgów psich zamawiaj!
Piłem, jadłem, spałem, srałem,
Wiele rzeczy się zdarzyło,
Ktoś tam się zaraził kiłą.
Sumarycznie jednak wporzo,
Choć mi sąd i paka grożą.
Jak się bawić, to na maxa!
Mi nie straszna żadna kraksa!
Rzecz mnie jedna jednak gnębi:
W pace dać się poznać wgłębi,
Wiecie o co się rozchodzi.
Żeby jednak nie zamodzić,
Jasno wszystko więc wyjaśnię:
Im jest głębiej, tym jest ciaśniej.
Ważna strona jest konfliktu,
Więc potrzeba mi dystryktu,
Żebym wiedział na czym stoję.
Kałach wezmę i naboje,
Będę strzelał... zgadnij w kogo ;)
Zjebów jest obok mnie mnogo.
Ale to są są skurwysyny,
Wywiózłbym ich w namorzyny!
Niech się chuje tam błąkają!
I niech jęczą i płakają!
Jam tymczasem jest wesoły,
Bo poszedłem dziś do szkoły.
Miałem matmę, mam biologię,
Lecz nie jestem ekologiem.
No i liczyć nie potrafię,
Nawet łaty na żyrafie.
Często czuję się jak łom.
Zanim zjem, to często srom.
Gwaro widać władam chwacko,
Gwaro ładno, acz buracko!
Choć nie byłem nigdy na wsi,
Choć nie jadłem gorzkich wafli,
Mogę jednak mówić śmiało,
Że po prostu mnie zatkało
Gdy ujrzałem jak się doi.
To jak oblężenie Troi!
Podpatrzyłem za to konia,
Za oborą walił konia.
Kura jaj se dziobała,
Gęś natomiast nie gęgała.
Więc zwróciłem moje myśli
Na tych, którzy stąd już wyszli.
Dokąd oni się udali?
Czyżby jakiś cynk dostali?
Ktoś im palnął jakiś beton.
Brak ich może być zaletą:
Więcej miejsca do siedzenia.
Więcej gówna do jedzenia.
Widać to zalety żadne.
Z nudów zaraz chyba padnę.
Zrobiłbym coś debilnego,
Zjeba jebnął niejednego,
Albo budyń zjadł z marchewką,
"Yż ty kur...!" wołał z Ewką,
Łamał kości bezkręgowcom,
Wyjadł mak wszystkim makowcom.
I naskrobać to w pamiętnik,
Wsadzić lewe w prawoskrętnik,
Szurnąć paszczą w szczurze szczyny,
Wkraść się do domu Boryny,
Zgarnąć troszkę kapuśniaka,
I nasikać do chodaka.
Taki łobuz jestem trochę,
Więc o ścianę rzucam grochem
I powstają niezłe rzygi.
Dziwnie pachną, jak ostrygi.
Co za bania, co za młot,
Trzeba by postawić płot,
By od kału się odgrodzić.
Kał ci może myśl zasmrodzić.
Bądź ty mądry w grupie zjebów.
Gdy ci zjeby zrobią rebus,
Wcale się nie zastanawiaj:
Kebab z mózgów psich zamawiaj!
Rozporowy gips wielce chachmęci.
Młodocianym z rana słabo
Upierdalać nóżki krabom.
I chorągiew żąć na wietrze,
Trzymać ryj na szybie w metrze.
Począteczek dziś jest niebywały,
Wpełzam skruszony pod skały,
I zaczynam z sensem pisać,
A sens na mnie pisze disa!
Wyleciałem z rykiem, z płaczem,
Baran beczy, wrona kracze,
A ja rzężę cichym głosem,
Bo zapchałem się kokosem.
Ktoś tymczasem na biegunie
W zwłoki martwej foki splunie.
Matka foczki łzę uroni,
W zimnej oceanu toni
Pływać będzie nieszczęśliwa.
Taka sytuacja krzywa!
Na o pandy, tamte, z Azji,
W głowie swej ni krzty fantazji;
Podjebały małpom liście!
A miały bananów kiście!
Ale one: "Nieee! Niedobre!"
Takie te pandziunie krnąbrne!
Jednak małpki są zaradne,
Jak wykminią coś, to padnę.
Inna sprawa jest z łosiami,
Łosie kminią porożami.
Więc jak spotkasz łosia w domu
Nie sporządzaj soku z klonu,
Daj mu piwa i szampana,
W moment padnie na kolana.
A jak klonu spije ździebko
W ustach zrobi mu się lepko,
Wpadnie w furię, zacznie hasać.
Łoś to przecież tęga masa!
Sposób jeden jest jedyny:
W łeb mu zapierdolić z szyny!
Łosoś zaś, to spoko zwierzę,
Wszystko robi w dobrej wierze,
Jednak jeden ma negatyw:
Do Kodaka nosi statyw,
Chociaż aparatu nie ma,
Nosi go wołami trzema.
Woły to dopiero mają!
Na czworaka się ruchają!
Kuca jeden, kuca drugi,
Wyginają się framugi,
Igły z sosen odpadają,
Obydwoje się spuszczają,
Eksploduje moc rozkoszy,
Wszystkie to wiewiórki płoszy.
Wiewióreczka niezła laska,
Ogon jej działa jak podpaska.
A korniki, szczwane dziady,
Jedzą drzewa na obiady!
Jeszcze cwańszy jest dzięciołek,
Pierdolony w dupę kołek,
Napierdala, aż łeb boli!
I wpierdala aż do woli!
Biegnę chuja w łeb ustrzelić,
Czaszkę kosą mu podzielić.
Mózgiem wysprejować ściany,
Zrobić z dupy mu organy.
Jeszcze dobić lewatywą,
Ryj namazać mu pokrzywą.
Spalić, osrać, pozamiatać,
Już zostawić, już nie latać.
Jeszcze coś w tym lesie wkurwia:
Nie ma tam żadnego żółwia!
Ona tak się śmiesznie grzmocą.
Dobrze by tak leśną nocą
Taką parkę żółwi słyszeć.
Wkroczyć cicho w ich zacisze,
Seks ich nagrać na kamerę.
Koniec przypadł na makrelę:
Dobra jest makrela, zdrowa,
Leśna rybka spod Mrągowa.
Upierdalać nóżki krabom.
I chorągiew żąć na wietrze,
Trzymać ryj na szybie w metrze.
Począteczek dziś jest niebywały,
Wpełzam skruszony pod skały,
I zaczynam z sensem pisać,
A sens na mnie pisze disa!
Wyleciałem z rykiem, z płaczem,
Baran beczy, wrona kracze,
A ja rzężę cichym głosem,
Bo zapchałem się kokosem.
Ktoś tymczasem na biegunie
W zwłoki martwej foki splunie.
Matka foczki łzę uroni,
W zimnej oceanu toni
Pływać będzie nieszczęśliwa.
Taka sytuacja krzywa!
Na o pandy, tamte, z Azji,
W głowie swej ni krzty fantazji;
Podjebały małpom liście!
A miały bananów kiście!
Ale one: "Nieee! Niedobre!"
Takie te pandziunie krnąbrne!
Jednak małpki są zaradne,
Jak wykminią coś, to padnę.
Inna sprawa jest z łosiami,
Łosie kminią porożami.
Więc jak spotkasz łosia w domu
Nie sporządzaj soku z klonu,
Daj mu piwa i szampana,
W moment padnie na kolana.
A jak klonu spije ździebko
W ustach zrobi mu się lepko,
Wpadnie w furię, zacznie hasać.
Łoś to przecież tęga masa!
Sposób jeden jest jedyny:
W łeb mu zapierdolić z szyny!
Łosoś zaś, to spoko zwierzę,
Wszystko robi w dobrej wierze,
Jednak jeden ma negatyw:
Do Kodaka nosi statyw,
Chociaż aparatu nie ma,
Nosi go wołami trzema.
Woły to dopiero mają!
Na czworaka się ruchają!
Kuca jeden, kuca drugi,
Wyginają się framugi,
Igły z sosen odpadają,
Obydwoje się spuszczają,
Eksploduje moc rozkoszy,
Wszystkie to wiewiórki płoszy.
Wiewióreczka niezła laska,
Ogon jej działa jak podpaska.
A korniki, szczwane dziady,
Jedzą drzewa na obiady!
Jeszcze cwańszy jest dzięciołek,
Pierdolony w dupę kołek,
Napierdala, aż łeb boli!
I wpierdala aż do woli!
Biegnę chuja w łeb ustrzelić,
Czaszkę kosą mu podzielić.
Mózgiem wysprejować ściany,
Zrobić z dupy mu organy.
Jeszcze dobić lewatywą,
Ryj namazać mu pokrzywą.
Spalić, osrać, pozamiatać,
Już zostawić, już nie latać.
Jeszcze coś w tym lesie wkurwia:
Nie ma tam żadnego żółwia!
Ona tak się śmiesznie grzmocą.
Dobrze by tak leśną nocą
Taką parkę żółwi słyszeć.
Wkroczyć cicho w ich zacisze,
Seks ich nagrać na kamerę.
Koniec przypadł na makrelę:
Dobra jest makrela, zdrowa,
Leśna rybka spod Mrągowa.
poniedziałek, 25 stycznia 2010
wtorek, 19 stycznia 2010
wtorek, 8 grudnia 2009
Plugawa uszczelka nagminnie wyważa
Niechaj start dziś będzie metą,
W nos se zajebałem fetą,
W dupę se sypnąłem koksem,
Pocisnąłem w brwi botoksem.
Jestem gotów na spotkanko,
Z moją damą git-ruchanko.
Wpierw lubrykant muszę kupić,
Tremę, nerwy ukatrupić.
Więc se łyknę z piersióweczki,
Zapaskudzę trzy chusteczki,
I już z opróżnioną bronią,
I już z odmienioną wonią
Idę do jej domu najpierw.
Ona do mnie: „Siema Viper!”
Ja:”Cześć Misia99!
Ojej! Jaki ładny kredens!”
Miśka do mnie: „Jesteś taki...
Inny niż wszystkie kozaki.
U dziewczyny kredens widzisz.
Patrzysz na mnie i nie szydzisz,
I w dodatku takiś ładny,
Wad ty nie masz chyba żadnych!
Cho, idziemy do remizy!
Kupmy alko i markizy.
Zajdźmy jeszcze po Elżbietkę.”
„Po tą pizdę i kokietkę?
Znowu będzie puszczać się,
Wmawiać mi, że jej z tym źle.
Ja pierdolę taką siostrę,
Więzy krwi są tu nieostre.
Lepiej pójdźmy po Halyne,
Niech zabierze swą dziewczynę”
Hala mieszka w starym czołgu.
Misia na to:”Oż ty kołku!
Chcesz zobaczyć jak się liżą!
Do remizy! Jazda! Chyżo!
Trzeba być tam do zachodu,
A nie mamy samochodu,
I na starej twej kobyle
Nie przejedziem kilców tyle!
Trzeba dzwonić po taksówę,
Bo zrobimy tu chujówę!”
Wziąłem komę, wciskam numer,
I podżuwam gumę Boomer.
W słuchaweczce: „Taxi, słucham?”
„Nie mów słucham, bo cię zrucham!”
Taksiarz wkurzył się na tą gadkę,
I wygarnął mi na matkę:
„Twoja stara to kopara!”
„A twój stary ją odpala!”
„Chuj ci w oczy! Nie przyjadę!”
„Ja pierdolę, kończę z gadem!”
Do słuchawki mu naplułem.
Zobaczyłem krowę z mułem.
„Zobacz Misia, transport mamy!”
„Toż my na tym się posramy!”
„Dobra, trudno, niech już stracę,
Wezmę swoją starą klaczę,
Ledwo jedzie, ale w przód!”
Bo dla party warty trud.
Więc jedziemy hen ulicą
Na imprezę, z wielką chcicą.
Przed porankiem zdążym może,
Jednak z rana to jak korzeń.
Będziem stali w ziemię wryci,
Bo jesteśmy w czarnej rzyci!
Ani śladu po imprezie!
Jakiś koleś do nas lezie.
„Wy z kartofla ujebani!?
Czy nasrane macie w bani?
Dyskoteka jutro bedzie!
Czy ktoś w grupce tej prym wiedzie?”
Wnet ja głowę opuściłem,
Bo to ja tym głównym byłem.
W sataniście każdym drzemie
Skamieniały słój po dżemie.
W nos se zajebałem fetą,
W dupę se sypnąłem koksem,
Pocisnąłem w brwi botoksem.
Jestem gotów na spotkanko,
Z moją damą git-ruchanko.
Wpierw lubrykant muszę kupić,
Tremę, nerwy ukatrupić.
Więc se łyknę z piersióweczki,
Zapaskudzę trzy chusteczki,
I już z opróżnioną bronią,
I już z odmienioną wonią
Idę do jej domu najpierw.
Ona do mnie: „Siema Viper!”
Ja:”Cześć Misia99!
Ojej! Jaki ładny kredens!”
Miśka do mnie: „Jesteś taki...
Inny niż wszystkie kozaki.
U dziewczyny kredens widzisz.
Patrzysz na mnie i nie szydzisz,
I w dodatku takiś ładny,
Wad ty nie masz chyba żadnych!
Cho, idziemy do remizy!
Kupmy alko i markizy.
Zajdźmy jeszcze po Elżbietkę.”
„Po tą pizdę i kokietkę?
Znowu będzie puszczać się,
Wmawiać mi, że jej z tym źle.
Ja pierdolę taką siostrę,
Więzy krwi są tu nieostre.
Lepiej pójdźmy po Halyne,
Niech zabierze swą dziewczynę”
Hala mieszka w starym czołgu.
Misia na to:”Oż ty kołku!
Chcesz zobaczyć jak się liżą!
Do remizy! Jazda! Chyżo!
Trzeba być tam do zachodu,
A nie mamy samochodu,
I na starej twej kobyle
Nie przejedziem kilców tyle!
Trzeba dzwonić po taksówę,
Bo zrobimy tu chujówę!”
Wziąłem komę, wciskam numer,
I podżuwam gumę Boomer.
W słuchaweczce: „Taxi, słucham?”
„Nie mów słucham, bo cię zrucham!”
Taksiarz wkurzył się na tą gadkę,
I wygarnął mi na matkę:
„Twoja stara to kopara!”
„A twój stary ją odpala!”
„Chuj ci w oczy! Nie przyjadę!”
„Ja pierdolę, kończę z gadem!”
Do słuchawki mu naplułem.
Zobaczyłem krowę z mułem.
„Zobacz Misia, transport mamy!”
„Toż my na tym się posramy!”
„Dobra, trudno, niech już stracę,
Wezmę swoją starą klaczę,
Ledwo jedzie, ale w przód!”
Bo dla party warty trud.
Więc jedziemy hen ulicą
Na imprezę, z wielką chcicą.
Przed porankiem zdążym może,
Jednak z rana to jak korzeń.
Będziem stali w ziemię wryci,
Bo jesteśmy w czarnej rzyci!
Ani śladu po imprezie!
Jakiś koleś do nas lezie.
„Wy z kartofla ujebani!?
Czy nasrane macie w bani?
Dyskoteka jutro bedzie!
Czy ktoś w grupce tej prym wiedzie?”
Wnet ja głowę opuściłem,
Bo to ja tym głównym byłem.
W sataniście każdym drzemie
Skamieniały słój po dżemie.
Zalesiona brama negująco obiera
Jem paluszki, dobre, z makiem,
Z mąką, oraz z pasternakiem.
Ciężko przestać żreć ten szajs.
Można by mieć z tego hajs!
Więc założę w mig działalność,
Zaświadczenie o karalność
Wezmę se z urzędu miasta.
A że jestem jeszcze rasta
To po papier do Jamajki,
Do Rosji po bałałajki,
Do Niemiec po rurki szklane,
Do Iraku – przejebane.
Ale dobra, mam już wszystko.
Jeszcze tylko złomowisko
Spalę i nasram na gruzy.
Potrzebuję jeszcze muzy!
Sąsiadeczka jest ładniutka,
Chyba jej pokażę fiutka.
Może zechce coś ten-tego.
Aj! Mam przecież kulawego!
Teraz pewno mam co trzeba,
By się zmienić w mega-zjeba!
Jeszcze mózg mi trza wywalić,
Z mostu zrzucić, i go spalić.
Trzeba jeszcze kupić pałę,
W czoło se zajebać strzałem.
Zjeba postać wnet gotowa!
Przy mnie mądra nawet krowa!
Przyjebusy mają prawa!
Dla nich wszystko to zabawa.
Lubią gacie z dupy ściągać,
Lubią załadować drąga.
Lubią jeść sałatę z miodem,
Jaja se okładać lodem,
Żeby całkiem się skurczyły,
Żeby całkiem znikłe były.
Zjeby lubią poznać Zjebki,
Bo im też brakuje klepki.
Zaczną się reprodukować.
Zacznie w głowie się kołować
Od nadmiaru małych zjebków.
Zjadam gwoździe, lecz bez łebków.
Kroję bułki wzdłuż ziemniakiem,
No i te paluszki z makiem
Opierdalam razem z paczką.
Muszę liczyć się ze sraczką
Po spożyciu takich treści.
Kaktus mi jelito pieści,
Łykam sobie dwie tabletki,
Strach mi podejść do kobietki,
Bo mi gazem z dupska jedzie,
I sram nawet przy obiedzie.
Mam ja za to dwie zalety:
Po dwa razy jem kotlety,
Takie szybkie mam jelita!
Czasem ciągnę do koryta,
I wyjadam świnkom jadło...
Kurde! Coś za oknem spadło!
To jak człowiek wyglądało!
Jednak moment to za mało,
Zbiegnę na dół sprawdzić cóż to.
Na schodach nie było pusto,
Więc o babcię się potknąłem,
Miała rybkę – ość połknąłem.
Zakrztusiłem się na amen,
I w barierkę wyjebałem
Głową, aż mi czaszka pękła.
Noga się złamała, ręka.
Widzę siebie jakby z góry,
W dupę mnie smyrają chmury.
Jakiś brodacz mówi „siema!”
Ja go pytam: „Czy mnie nie ma?”
Gość się zatkał i rozmyśla,
Myśl mu nagle z głowy tryska,
Tak mi rzecze: „Sory brachu,
Ty już dawno leżysz w piachu.”
[Bardzo nietypowe zakończenie xD]
Z mąką, oraz z pasternakiem.
Ciężko przestać żreć ten szajs.
Można by mieć z tego hajs!
Więc założę w mig działalność,
Zaświadczenie o karalność
Wezmę se z urzędu miasta.
A że jestem jeszcze rasta
To po papier do Jamajki,
Do Rosji po bałałajki,
Do Niemiec po rurki szklane,
Do Iraku – przejebane.
Ale dobra, mam już wszystko.
Jeszcze tylko złomowisko
Spalę i nasram na gruzy.
Potrzebuję jeszcze muzy!
Sąsiadeczka jest ładniutka,
Chyba jej pokażę fiutka.
Może zechce coś ten-tego.
Aj! Mam przecież kulawego!
Teraz pewno mam co trzeba,
By się zmienić w mega-zjeba!
Jeszcze mózg mi trza wywalić,
Z mostu zrzucić, i go spalić.
Trzeba jeszcze kupić pałę,
W czoło se zajebać strzałem.
Zjeba postać wnet gotowa!
Przy mnie mądra nawet krowa!
Przyjebusy mają prawa!
Dla nich wszystko to zabawa.
Lubią gacie z dupy ściągać,
Lubią załadować drąga.
Lubią jeść sałatę z miodem,
Jaja se okładać lodem,
Żeby całkiem się skurczyły,
Żeby całkiem znikłe były.
Zjeby lubią poznać Zjebki,
Bo im też brakuje klepki.
Zaczną się reprodukować.
Zacznie w głowie się kołować
Od nadmiaru małych zjebków.
Zjadam gwoździe, lecz bez łebków.
Kroję bułki wzdłuż ziemniakiem,
No i te paluszki z makiem
Opierdalam razem z paczką.
Muszę liczyć się ze sraczką
Po spożyciu takich treści.
Kaktus mi jelito pieści,
Łykam sobie dwie tabletki,
Strach mi podejść do kobietki,
Bo mi gazem z dupska jedzie,
I sram nawet przy obiedzie.
Mam ja za to dwie zalety:
Po dwa razy jem kotlety,
Takie szybkie mam jelita!
Czasem ciągnę do koryta,
I wyjadam świnkom jadło...
Kurde! Coś za oknem spadło!
To jak człowiek wyglądało!
Jednak moment to za mało,
Zbiegnę na dół sprawdzić cóż to.
Na schodach nie było pusto,
Więc o babcię się potknąłem,
Miała rybkę – ość połknąłem.
Zakrztusiłem się na amen,
I w barierkę wyjebałem
Głową, aż mi czaszka pękła.
Noga się złamała, ręka.
Widzę siebie jakby z góry,
W dupę mnie smyrają chmury.
Jakiś brodacz mówi „siema!”
Ja go pytam: „Czy mnie nie ma?”
Gość się zatkał i rozmyśla,
Myśl mu nagle z głowy tryska,
Tak mi rzecze: „Sory brachu,
Ty już dawno leżysz w piachu.”
[Bardzo nietypowe zakończenie xD]
Strącony autobus pokaźnie pedałuje
Tak przyjęto, że to dzień niedobry,
Gdy ci korzeń podgryzają bobry.
Z braku przyczepności w glebie,
Jednak z przyczepnością w niebie
Myślą można świat okrążyć.
Jak kroplą w kamieniu drążyć.
Myśl potężna jest i sroga.
Jej nie straszna żadna droga.
Można wiele w niej zachować,
Mury wielkie z niej budować.
Miast się kalać ciężką pracą,
Miast się męczyć niską płacą
Użyć czegoś duchowego.
Gówno jest jak klocki LEGO!
Można składać domki różne,
Można mieć zachcianki próżne
I zbudować z klocków fajkę.
Piasek wywieźć na Jamajkę,
Żeby mieli na czym leżeć,
Żeby mogli pływać w serze.
Trzeba wspomnieć o łyżwiarstwie,
I ich hobby – kanalarstwie.
Jamajczycy – dziwni goście.
Mówiąc o tym jeszcze prościej,
Ludzie z nich skomplikowani.
Nawalone mają w bani,
Ciągle palą śmieszne zioła,
Ciągle ich stodoła woła.
Lecz nie o tym dzisiaj gadka,
Jak to mawia moja matka:
„Ty debilu pierdolony!
Zobacz, balkon jedzą wrony!”
Wnet ze szczotką trza wyskoczyć,
Z wściekłością na balkon wkroczyć.
Napierdalać po ptaszyskach!
Napluć z góry na ludziska!
Niech się wszyscy odpierdolą,
Bo im oko sypnę solą.
Jestem sobie sam kolegą,
Wszyscy inni to mi jebią.
Coś mi w każdym dziwnie śmierdzi,
Choć mój lekarz zręcznie twierdzi,
Że mam jakąś schizofrenię!
Że z realem magię mienię!
Lekarz leczy? Piekarz pierze?
Pedał jeździ na rowerze?
Czy skazany może skazić?
Czy razowiec może razić?
Ktoś tu widzi coś nie teges?
Za poduszkę robi sedes.
Kałem włosy oblepione,
Pomieszane z makaronem.
Ktoś podnosi nagle deskę,
Zatrzaskuje, a ja wrzeszczę.
Przecież głowy nie zabrałem!
Przecież się nie wyrzygałem!
Ty łachudro! Niedojebie!
Byłbym teraz w siódmym niebie,
Gdyby nie twój niecny czyn!
Gdy na ryju tatar, albo z ryja młyn,
To się zlituj nad kolegą!
Miast się śmiać z nieszczęścia jego.
Jak kto komu, tak on jemu,
Więc dlaczemu tamten temu
Takie gnioty do łba wbija?
Kija kładzie mu na ryja,
Nogę w dupę po pas wsadza,
I nad uchem tak doradza:
Weź się kopnij w głowę z bani,
Kurczak z rożna nie jest tani!
Ile będziesz tego żreć!?
Co? Chciałbyś jeszcze więcej chcieć?
Jednak nie chcesz, rzygasz dobę,
Twój żołądek walczy z drobiem.
Wódki nie pij już koleżko,
I zapoznaj się z wywieszką:
„Nie ma sensu siłą wpychać,
Gdy zapchana gównem kicha.”
Gdy ci korzeń podgryzają bobry.
Z braku przyczepności w glebie,
Jednak z przyczepnością w niebie
Myślą można świat okrążyć.
Jak kroplą w kamieniu drążyć.
Myśl potężna jest i sroga.
Jej nie straszna żadna droga.
Można wiele w niej zachować,
Mury wielkie z niej budować.
Miast się kalać ciężką pracą,
Miast się męczyć niską płacą
Użyć czegoś duchowego.
Gówno jest jak klocki LEGO!
Można składać domki różne,
Można mieć zachcianki próżne
I zbudować z klocków fajkę.
Piasek wywieźć na Jamajkę,
Żeby mieli na czym leżeć,
Żeby mogli pływać w serze.
Trzeba wspomnieć o łyżwiarstwie,
I ich hobby – kanalarstwie.
Jamajczycy – dziwni goście.
Mówiąc o tym jeszcze prościej,
Ludzie z nich skomplikowani.
Nawalone mają w bani,
Ciągle palą śmieszne zioła,
Ciągle ich stodoła woła.
Lecz nie o tym dzisiaj gadka,
Jak to mawia moja matka:
„Ty debilu pierdolony!
Zobacz, balkon jedzą wrony!”
Wnet ze szczotką trza wyskoczyć,
Z wściekłością na balkon wkroczyć.
Napierdalać po ptaszyskach!
Napluć z góry na ludziska!
Niech się wszyscy odpierdolą,
Bo im oko sypnę solą.
Jestem sobie sam kolegą,
Wszyscy inni to mi jebią.
Coś mi w każdym dziwnie śmierdzi,
Choć mój lekarz zręcznie twierdzi,
Że mam jakąś schizofrenię!
Że z realem magię mienię!
Lekarz leczy? Piekarz pierze?
Pedał jeździ na rowerze?
Czy skazany może skazić?
Czy razowiec może razić?
Ktoś tu widzi coś nie teges?
Za poduszkę robi sedes.
Kałem włosy oblepione,
Pomieszane z makaronem.
Ktoś podnosi nagle deskę,
Zatrzaskuje, a ja wrzeszczę.
Przecież głowy nie zabrałem!
Przecież się nie wyrzygałem!
Ty łachudro! Niedojebie!
Byłbym teraz w siódmym niebie,
Gdyby nie twój niecny czyn!
Gdy na ryju tatar, albo z ryja młyn,
To się zlituj nad kolegą!
Miast się śmiać z nieszczęścia jego.
Jak kto komu, tak on jemu,
Więc dlaczemu tamten temu
Takie gnioty do łba wbija?
Kija kładzie mu na ryja,
Nogę w dupę po pas wsadza,
I nad uchem tak doradza:
Weź się kopnij w głowę z bani,
Kurczak z rożna nie jest tani!
Ile będziesz tego żreć!?
Co? Chciałbyś jeszcze więcej chcieć?
Jednak nie chcesz, rzygasz dobę,
Twój żołądek walczy z drobiem.
Wódki nie pij już koleżko,
I zapoznaj się z wywieszką:
„Nie ma sensu siłą wpychać,
Gdy zapchana gównem kicha.”
Dziwny wentylator okazjonalnie tynkuje
Dzisiaj rano jest troskliwie,
Rzygam już po jednym piwie.
Na imprezy już nie chodzę,
Własnych jelit już nie rodzę.
Myślą, że to całkiem miłe.
Po tym jak złapałem kiłę
Fiutek usechł całkiem mi,
Więc nie jestem , żaden bi.
Podczas imprez siedzę w domciu
I gram w „wenrza” se na komciu.
Moi kumple zapomnieli,
Że też mnie za kumpla mieli.
Ale jednak się nie nudzę,
Gdy herbatę łokciem studzę.
Matka moja często bierze
Raz na tydzień po dwa jeże.
Mogę się pobawić kolcem,
Oraz skamieniałym stolcem.
No wiem, dziwne mam zabawki,
Nałożyłem więc poprawki
I wyszedłem do ogrodu
Ku uciesze mas narodu,
Zaczesałem się na lewo.
Fryzurę mą ujrzało drzewo.
Ale drzewo nie oceni,
Tak jak czternaście waleni.
Drzewo kiepskim jest jurorem,
Bo ma ciężką, twardą korę.
Ojej! Ktoś mi przysłał esa!:
„Maksik elo fąfel desa”
Co to znaczy do cholery?
Gość w T9 ma słów cztery!
Chyba jednak ma to przekaz:
„Niewyraźnie pisze lekarz?”
„Prawa noga bywa bardziej?”
„Podczas zimy boli gardziel?”
Nie, to nie tak! On zaprasza!
Na imprezę do Łukasza!
Warto wybrać się tam w końcu,
Wreszcie wypić trochę ponczu.
Poobcinać z góry na dół,
I opuścić ziemski padół.
Wraz ze wzrostem upojenia
W moment zmieniam się w kamienia.
Jednak jakiś on gumiasty,
Bo alkohol nie był własny.
Piwo z wodą ktoś rozrobił,
Znalazłbym go, z chęcią pobił.
Co ja słyszę? Moja nuta!
Obok mnie piękna Danuta.
Szybko biorę ją w obroty,
Ona czuje te zaloty,
A żem śmiały, to ją pytam:
„Czy gotowa już twa psita?”
Ona szepce mi do ucha:
Na co czekasz? Dawaj! Ruchaj!
No więc się nie zastanawiam,
Prawą ręką się zabawiam,
Lewą ściskam jej cycuszki,
Danka schyla się do gruszki
I zaczyna się ruchanie.
U Łukasza na dywanie.
Zapomnieliśmy o innych wkoło,
Gdybym jednak puknął się w czoło,
To o gumie bym pomyślał,
Miast na siłę fiuta wciskał.
Nagle, bach! Się obudziłem!
Całą pościel zaplamiłem!
Co ja powiem mojej matce
Gdy zobaczy kisiel w szmatce?
Ale sen nieziemski miałem.
Fajnie... Fajnie, że z morałem.
Na realu bym żałował,
Przed kumplami ryja chował,
Ale we śnie to olewka,
To już całkiem inna śpiewka:
Lepiej coś na sucho sprawdzić,
Niż na forum płeć ujawnić.
Rzygam już po jednym piwie.
Na imprezy już nie chodzę,
Własnych jelit już nie rodzę.
Myślą, że to całkiem miłe.
Po tym jak złapałem kiłę
Fiutek usechł całkiem mi,
Więc nie jestem , żaden bi.
Podczas imprez siedzę w domciu
I gram w „wenrza” se na komciu.
Moi kumple zapomnieli,
Że też mnie za kumpla mieli.
Ale jednak się nie nudzę,
Gdy herbatę łokciem studzę.
Matka moja często bierze
Raz na tydzień po dwa jeże.
Mogę się pobawić kolcem,
Oraz skamieniałym stolcem.
No wiem, dziwne mam zabawki,
Nałożyłem więc poprawki
I wyszedłem do ogrodu
Ku uciesze mas narodu,
Zaczesałem się na lewo.
Fryzurę mą ujrzało drzewo.
Ale drzewo nie oceni,
Tak jak czternaście waleni.
Drzewo kiepskim jest jurorem,
Bo ma ciężką, twardą korę.
Ojej! Ktoś mi przysłał esa!:
„Maksik elo fąfel desa”
Co to znaczy do cholery?
Gość w T9 ma słów cztery!
Chyba jednak ma to przekaz:
„Niewyraźnie pisze lekarz?”
„Prawa noga bywa bardziej?”
„Podczas zimy boli gardziel?”
Nie, to nie tak! On zaprasza!
Na imprezę do Łukasza!
Warto wybrać się tam w końcu,
Wreszcie wypić trochę ponczu.
Poobcinać z góry na dół,
I opuścić ziemski padół.
Wraz ze wzrostem upojenia
W moment zmieniam się w kamienia.
Jednak jakiś on gumiasty,
Bo alkohol nie był własny.
Piwo z wodą ktoś rozrobił,
Znalazłbym go, z chęcią pobił.
Co ja słyszę? Moja nuta!
Obok mnie piękna Danuta.
Szybko biorę ją w obroty,
Ona czuje te zaloty,
A żem śmiały, to ją pytam:
„Czy gotowa już twa psita?”
Ona szepce mi do ucha:
Na co czekasz? Dawaj! Ruchaj!
No więc się nie zastanawiam,
Prawą ręką się zabawiam,
Lewą ściskam jej cycuszki,
Danka schyla się do gruszki
I zaczyna się ruchanie.
U Łukasza na dywanie.
Zapomnieliśmy o innych wkoło,
Gdybym jednak puknął się w czoło,
To o gumie bym pomyślał,
Miast na siłę fiuta wciskał.
Nagle, bach! Się obudziłem!
Całą pościel zaplamiłem!
Co ja powiem mojej matce
Gdy zobaczy kisiel w szmatce?
Ale sen nieziemski miałem.
Fajnie... Fajnie, że z morałem.
Na realu bym żałował,
Przed kumplami ryja chował,
Ale we śnie to olewka,
To już całkiem inna śpiewka:
Lepiej coś na sucho sprawdzić,
Niż na forum płeć ujawnić.
środa, 4 listopada 2009
Zbłąkany zegar twardo potrąca
Nie ma to jak pech dzień cały,
Wszystkie plany się posrały.
Co spróbuję, to się wali.
Toż to wizja trzech górali:
Pierwszy z nich od dawien dawna,
Mówi, że reguła prawna
Gówno warta jest dla ludzi.
Przez nią nawet woda brudzi.
Znana od zarania dziejów
Liga Zniewolonych Gejów,
Kłóci się z górale drugim,
Że aż ciągną deszczu strugi.
Niszczą wsie i małe miasta,
Podkradają babciom ciasta.
Tak się militaryzują,
Że plan niecny całkiem knują;
Wybić wszystkich niedojebów
Od Chicago aż do Tebów.
Trzeci góral na to rzecze:
"Zjeby, wyciągnijcie miecze!"
Jak na zjebów więc przystało,
Każdy w łeb se pieprznął pałą,
Rzuciła się na agresorów,
Żaden z nich nie miał oporów.
Co się jednak okazało,
Po tym ciosie w głowę pałą,
Wszystkie zjeby miały wizję
O prawdziwej czeskiej Bryzie.
A w tym czasie strugi deszczu
Zmyły trzech góralskich wieszczów.
Teraz nikt im nie doradzi,
Chyba, żeby użyć gładzi.
Szpachlę w rękę, na deszcz jazda!
A tu bach! Zajeżdża Mazda!
Czterech drechów z niej wyłazi,
Wnet podjeżdża jeszce gazik,
Więc z dresami są i skini.
Czy ktoś tą historię kmini?
Strasznie to jest chaotyczne!
To jak dziś wynaleźć bryczkę.
Jednak jak ktoś móżgiem włada,
To bezmózgim będzie biada!
Mózg to wielka jest potęga,
Tam gdzie zasięg jego sięga,
Będzie chwacko, rozkminowo.
Bo jak pisać, to też z głową.
Nie ma chały co odwalać,
Nie ma lufki co opalać.
Przecież deszcz nie kradnie ciasta,
Bo to dwa odmienne miasta!
Załóż dętkę na oponę,
Okna wymyj spadochronem,
Głaskaj stołek, gryź szuflady,
Na wyścigach ród zakłady,
Przecież koń to też jest człowiek!
Ryby używają powiek!
Przecież kajak jest niesmaczy,
Taki twardy i kajaczny.
Strzelam w stopę sobie z łuku,
Bluzki szyję z kostki z bruku.
Zaraz, zaraz, pech tematem!
Ja nie jestem przychopatem!
Dobrze wiem o czym ja piszę.
Ktoś poskręcał w bańce kliszę.
Bo ten pech przez zjebów powstał,
Trzeba zrzucić wszystkich z mosta.
Kurczę, trochę głowa boli,
Ale to dziś nie gra roli,
Więc wystarczy apap łyknąć,
Końcówkami się z kimś styknąć,
Szybą wybić kamień wielki,
Dom zbudować z jednej belki,
I zamieszkać tam z rodziną.
Nasmarować się słoniną,
Żeby wilki się zleciały,
Żeby smalec wylizały.
Tym sposobem Rzym zbudować
Nie próbuj kury do czpki chować.
Wszystkie plany się posrały.
Co spróbuję, to się wali.
Toż to wizja trzech górali:
Pierwszy z nich od dawien dawna,
Mówi, że reguła prawna
Gówno warta jest dla ludzi.
Przez nią nawet woda brudzi.
Znana od zarania dziejów
Liga Zniewolonych Gejów,
Kłóci się z górale drugim,
Że aż ciągną deszczu strugi.
Niszczą wsie i małe miasta,
Podkradają babciom ciasta.
Tak się militaryzują,
Że plan niecny całkiem knują;
Wybić wszystkich niedojebów
Od Chicago aż do Tebów.
Trzeci góral na to rzecze:
"Zjeby, wyciągnijcie miecze!"
Jak na zjebów więc przystało,
Każdy w łeb se pieprznął pałą,
Rzuciła się na agresorów,
Żaden z nich nie miał oporów.
Co się jednak okazało,
Po tym ciosie w głowę pałą,
Wszystkie zjeby miały wizję
O prawdziwej czeskiej Bryzie.
A w tym czasie strugi deszczu
Zmyły trzech góralskich wieszczów.
Teraz nikt im nie doradzi,
Chyba, żeby użyć gładzi.
Szpachlę w rękę, na deszcz jazda!
A tu bach! Zajeżdża Mazda!
Czterech drechów z niej wyłazi,
Wnet podjeżdża jeszce gazik,
Więc z dresami są i skini.
Czy ktoś tą historię kmini?
Strasznie to jest chaotyczne!
To jak dziś wynaleźć bryczkę.
Jednak jak ktoś móżgiem włada,
To bezmózgim będzie biada!
Mózg to wielka jest potęga,
Tam gdzie zasięg jego sięga,
Będzie chwacko, rozkminowo.
Bo jak pisać, to też z głową.
Nie ma chały co odwalać,
Nie ma lufki co opalać.
Przecież deszcz nie kradnie ciasta,
Bo to dwa odmienne miasta!
Załóż dętkę na oponę,
Okna wymyj spadochronem,
Głaskaj stołek, gryź szuflady,
Na wyścigach ród zakłady,
Przecież koń to też jest człowiek!
Ryby używają powiek!
Przecież kajak jest niesmaczy,
Taki twardy i kajaczny.
Strzelam w stopę sobie z łuku,
Bluzki szyję z kostki z bruku.
Zaraz, zaraz, pech tematem!
Ja nie jestem przychopatem!
Dobrze wiem o czym ja piszę.
Ktoś poskręcał w bańce kliszę.
Bo ten pech przez zjebów powstał,
Trzeba zrzucić wszystkich z mosta.
Kurczę, trochę głowa boli,
Ale to dziś nie gra roli,
Więc wystarczy apap łyknąć,
Końcówkami się z kimś styknąć,
Szybą wybić kamień wielki,
Dom zbudować z jednej belki,
I zamieszkać tam z rodziną.
Nasmarować się słoniną,
Żeby wilki się zleciały,
Żeby smalec wylizały.
Tym sposobem Rzym zbudować
Nie próbuj kury do czpki chować.
Niedowidząca klamka egipsko młóci
Mgła za oknem, lecą liście,
No po prostu zajebiście!
Trzeba jakoś się rozchmurzyć,
Z błota, z gówna się wynurzyć,
By rozpocząć dzień wesoły.
W domu zostać, miast do szkoły,
Zapierdalać sobie z rana,
Spotkać gnoma, albo dzbana,
Który będzie gadał w koło,
Jak mu fajnie i wesoło.
Ciężko trochę się nie wkurzyć.
Można mury, drzewa burzyć!
Ale gość jest upierdliwy,
Rzucił we mnie trzy pokrzywy.
Ja cisnąłem w niego czapką,
On mi jebnął ciężką łapką.
Wnet chwyciłem kawał chrzanu,
I wysłałem go do Stanów.
Po miesiącu odesłali,
Mowi do mnie: "Jestem Kali".
Coś nie pykło chyba w głowie,
Chrzan mi przecież nic nie powie!
Bąble po pokrzywach pieką,
Ktoś mi leje na ryj mleko,
Jednocześnie mnie to budzi,
Trochę mi ubranko brudzi.
Ale spoko wszystko działa.
Jakaś kamra mnie nagrała,
Kumple filmik nakręcili,
Na jutuba wpierdolili.
Miliard ludzi ze mnie zieje,
Jak z rozmachem chrzan w pysk leję.
Jak nacieram się chwastami,
Jak mi mleko ciuchy plami.
Bo koledzy moi genialni,
Jeszcze mnie uprali w pralni.
Ale łomot chujom spuszczę,
Kiedy brud ten z twarzy złuszczę,
Za ten towar co mi dali.
Coś do piwa mi dolali,
A działało jak wiertarka,
Mózg odpłynął mi jak barka.
Ciarki przeszły aż po guczo.
Wszędzie było czarnokruczo.
Spałem po tym cztery doby,
Śniły mi się psy-nieroby,
Odwiedzałem kraje dzikie,
Zapijałem wódką likier,
I po tęczy szarżowałem
Z zakręconym w bata kałem.
Cośtam jeszcze mi się śniło,
Mydło samo siebie myło.
Dziś już jestem całkiem zdrowy.
Tylko kable sterczą z głowy
Po udanej operacji
Już nie widzę żadnej spacji.
Wszystko ciurkiem jest pisane,
Tak jak ciurkiem mocz na ścianie.
Jaszcze taki motyw mam,
Że na świetne mówię chłam.
Nic już nie jest tak jak było,
Odkąd mózgu mi ubyło.
Noce spędzam na dywanie
I zabawiam się przy kranie.
Widzę różne koraliki,
I przegryzam wszystkie styki.
Mówią, żem ja konkret przypał,
Com na pralce chodnik rypał,
Bo myślałem, że to kura,
A to brata była skóra.
Wlał mi za to niemożebnie.
Kurwa! Zaraz w dzrzewo jebnę!
Właśnie jadę na rowerze!
Gałąź mnie po ryju pierze!
Ała! Boli! Ała! Szczypie!
Ktoś mi coś na głowę sypie!
Jest już zima, jestem w szkole,
Brudnych skarpet nie zostawiaj w stodole.
No po prostu zajebiście!
Trzeba jakoś się rozchmurzyć,
Z błota, z gówna się wynurzyć,
By rozpocząć dzień wesoły.
W domu zostać, miast do szkoły,
Zapierdalać sobie z rana,
Spotkać gnoma, albo dzbana,
Który będzie gadał w koło,
Jak mu fajnie i wesoło.
Ciężko trochę się nie wkurzyć.
Można mury, drzewa burzyć!
Ale gość jest upierdliwy,
Rzucił we mnie trzy pokrzywy.
Ja cisnąłem w niego czapką,
On mi jebnął ciężką łapką.
Wnet chwyciłem kawał chrzanu,
I wysłałem go do Stanów.
Po miesiącu odesłali,
Mowi do mnie: "Jestem Kali".
Coś nie pykło chyba w głowie,
Chrzan mi przecież nic nie powie!
Bąble po pokrzywach pieką,
Ktoś mi leje na ryj mleko,
Jednocześnie mnie to budzi,
Trochę mi ubranko brudzi.
Ale spoko wszystko działa.
Jakaś kamra mnie nagrała,
Kumple filmik nakręcili,
Na jutuba wpierdolili.
Miliard ludzi ze mnie zieje,
Jak z rozmachem chrzan w pysk leję.
Jak nacieram się chwastami,
Jak mi mleko ciuchy plami.
Bo koledzy moi genialni,
Jeszcze mnie uprali w pralni.
Ale łomot chujom spuszczę,
Kiedy brud ten z twarzy złuszczę,
Za ten towar co mi dali.
Coś do piwa mi dolali,
A działało jak wiertarka,
Mózg odpłynął mi jak barka.
Ciarki przeszły aż po guczo.
Wszędzie było czarnokruczo.
Spałem po tym cztery doby,
Śniły mi się psy-nieroby,
Odwiedzałem kraje dzikie,
Zapijałem wódką likier,
I po tęczy szarżowałem
Z zakręconym w bata kałem.
Cośtam jeszcze mi się śniło,
Mydło samo siebie myło.
Dziś już jestem całkiem zdrowy.
Tylko kable sterczą z głowy
Po udanej operacji
Już nie widzę żadnej spacji.
Wszystko ciurkiem jest pisane,
Tak jak ciurkiem mocz na ścianie.
Jaszcze taki motyw mam,
Że na świetne mówię chłam.
Nic już nie jest tak jak było,
Odkąd mózgu mi ubyło.
Noce spędzam na dywanie
I zabawiam się przy kranie.
Widzę różne koraliki,
I przegryzam wszystkie styki.
Mówią, żem ja konkret przypał,
Com na pralce chodnik rypał,
Bo myślałem, że to kura,
A to brata była skóra.
Wlał mi za to niemożebnie.
Kurwa! Zaraz w dzrzewo jebnę!
Właśnie jadę na rowerze!
Gałąź mnie po ryju pierze!
Ała! Boli! Ała! Szczypie!
Ktoś mi coś na głowę sypie!
Jest już zima, jestem w szkole,
Brudnych skarpet nie zostawiaj w stodole.
Zdaada pod gaenzio
[Nie jest to nasz klasyczny wiersz, {to w ogóle nie jest wiersz}
postanowiliśmy stworzyć coś innego,
tak dla odmiany i jaj]
Naokoo yezioa osno yaboonie.
Maek poożył sie na gaenzi.
Koo gaenzi wyożyo sie kooowe koo.
Pod stodoo staa Kaolina.
Maaka oko zauważyo jo, baadzo oboyetno.
Kaolina zoaczyła Maaka i sie zaśmiaa, i obryzaa paznokci do łokci.
Pobiegaa do gaenzi, a tu Maaka yuż nie byo.
Stau za nio.
Przypaentau sie Ukasz.
Kaolina hihotaa, bo Maek jo caowau w ono.
Ukasz wyjo baaajke i zaczo seenade.
Kaolina stuknea Ukasza w czoo, Maakowi byo wesoo.
Kaolina zapakaa, bo Maek walno Ukasza reko.
Ukasz zawoau swoego koege Rafaa i koeżanke Ucje.
We troe zoili Maaka i Kaoline.
Poai ich smoo i podpaii.
Poicya ich zapaa, jak na goo paii zioo.
postanowiliśmy stworzyć coś innego,
tak dla odmiany i jaj]
Naokoo yezioa osno yaboonie.
Maek poożył sie na gaenzi.
Koo gaenzi wyożyo sie kooowe koo.
Pod stodoo staa Kaolina.
Maaka oko zauważyo jo, baadzo oboyetno.
Kaolina zoaczyła Maaka i sie zaśmiaa, i obryzaa paznokci do łokci.
Pobiegaa do gaenzi, a tu Maaka yuż nie byo.
Stau za nio.
Przypaentau sie Ukasz.
Kaolina hihotaa, bo Maek jo caowau w ono.
Ukasz wyjo baaajke i zaczo seenade.
Kaolina stuknea Ukasza w czoo, Maakowi byo wesoo.
Kaolina zapakaa, bo Maek walno Ukasza reko.
Ukasz zawoau swoego koege Rafaa i koeżanke Ucje.
We troe zoili Maaka i Kaoline.
Poai ich smoo i podpaii.
Poicya ich zapaa, jak na goo paii zioo.
środa, 28 października 2009
Zrąbane doniczki młodo umierają
Jak nasiona są pestkami,
A pomidory owocami,
To myślę sobie, że moja głowa,
Dziś na wszystko jest gotowa.
Weźmy przykład taki mały,
Jak napadły mnie pedały.
Tak im rzekłem bez pardonu:
"Nie macie może CD-romu?"
Jeden z drugim stał jak wryty.
Poflaczały im złe pyty.
"Mamy parę diwidików."
A ja wpadłem w śmiech bez liku.
Chyba jednak przesadziłem,
Oni mieli wielkie kije!
Chcieli mnie nimi napierdalać,
"Może chodźmy się opalać?"
Znowu chłopcy rozchmurzeni,
Jeden się nawet zaczerwienił.
"Niestety nie mamy ciasnych gatek."
"Może zróbmy to bez szmatek?"
Ptaszki wnet im postawały,
Żeśmy do tramwaju powsiadały.
Wysiadamy już na plaży,
A przed nami gang tokarzy.
Każdy z nich miał krzywą szyję,
A na szyjach krzywe ryje.
Zagrozili nam aborcją,
Zajebali strzałow porcją.
Położyli nas na plaży,
"Niech was słońce w dupę praży!
My was tutaj zostawimy!
Bo jesteście wieprzowiny!
My do gejów niechęć, zgroza!
Jeden taki gej - Stabloza,
Porozpieprzał nam tokarki,
I się zabrał za drukarki,
Lecz drukarek tutaj nie ma,
Bo to zakład tokarzenia!"
Rzeki to, i zbiegli w domy,
Pozrywali gwinty, sromy.
To dopiero są pedały,
Co na gruzach się jebały.
My, już mocno opaleni,
Szukaliśmy w piachu kleni,
Bo to rybki są rzeczowe,
I na wodę kładą kłodę.
Grzebiąc w piachu grzebieniami,
Gra na trąbie organami,
Rafał - jeden z nich tak miał na imię,
Lubił nago biegać w zimę.
Za to Benek - drugi z gejów,
Zamiast "Peji" mówił "Pejów".
Załadować lubił kwacha,
I alfonsa miał za bracha.
Ale fajny był koleżka,
Wolał drążek, nie chciał meszka.
Alfons, jasne, że miał burdel,
Ale nie miał dziwek, kurde!
Chłopcy byli długo razem,
Tak jak lis i bocian, jak gad z płazem.
Aż do dzisiaj żyli dobrze,
Gdyż Rafał stanął na dzikiej kobrze.
Benek skoczył by jad wyssać,
Gejów miłość nagle prysła.
Rafał nie dał wyssać jadu,
Benek pozbył się obiadu.
Gdy zobaczył jak krew tryska,
To zabawił się w tygryska.
Biegał, skakał, konsumował,
A w tym czasie Rafał skonał.
Benek widząc śmierć kochanka,
Wnet rozpoczął taniec kankan.
Czy ze smutku, czy z rozpaczy,
Trutką gorzką się uraczył.
Tak historia ta tragiczna,
Od początku chaotyczna,
Koniec żalu, koniec złego,
Szatan stworzył klocki LEGO.
A pomidory owocami,
To myślę sobie, że moja głowa,
Dziś na wszystko jest gotowa.
Weźmy przykład taki mały,
Jak napadły mnie pedały.
Tak im rzekłem bez pardonu:
"Nie macie może CD-romu?"
Jeden z drugim stał jak wryty.
Poflaczały im złe pyty.
"Mamy parę diwidików."
A ja wpadłem w śmiech bez liku.
Chyba jednak przesadziłem,
Oni mieli wielkie kije!
Chcieli mnie nimi napierdalać,
"Może chodźmy się opalać?"
Znowu chłopcy rozchmurzeni,
Jeden się nawet zaczerwienił.
"Niestety nie mamy ciasnych gatek."
"Może zróbmy to bez szmatek?"
Ptaszki wnet im postawały,
Żeśmy do tramwaju powsiadały.
Wysiadamy już na plaży,
A przed nami gang tokarzy.
Każdy z nich miał krzywą szyję,
A na szyjach krzywe ryje.
Zagrozili nam aborcją,
Zajebali strzałow porcją.
Położyli nas na plaży,
"Niech was słońce w dupę praży!
My was tutaj zostawimy!
Bo jesteście wieprzowiny!
My do gejów niechęć, zgroza!
Jeden taki gej - Stabloza,
Porozpieprzał nam tokarki,
I się zabrał za drukarki,
Lecz drukarek tutaj nie ma,
Bo to zakład tokarzenia!"
Rzeki to, i zbiegli w domy,
Pozrywali gwinty, sromy.
To dopiero są pedały,
Co na gruzach się jebały.
My, już mocno opaleni,
Szukaliśmy w piachu kleni,
Bo to rybki są rzeczowe,
I na wodę kładą kłodę.
Grzebiąc w piachu grzebieniami,
Gra na trąbie organami,
Rafał - jeden z nich tak miał na imię,
Lubił nago biegać w zimę.
Za to Benek - drugi z gejów,
Zamiast "Peji" mówił "Pejów".
Załadować lubił kwacha,
I alfonsa miał za bracha.
Ale fajny był koleżka,
Wolał drążek, nie chciał meszka.
Alfons, jasne, że miał burdel,
Ale nie miał dziwek, kurde!
Chłopcy byli długo razem,
Tak jak lis i bocian, jak gad z płazem.
Aż do dzisiaj żyli dobrze,
Gdyż Rafał stanął na dzikiej kobrze.
Benek skoczył by jad wyssać,
Gejów miłość nagle prysła.
Rafał nie dał wyssać jadu,
Benek pozbył się obiadu.
Gdy zobaczył jak krew tryska,
To zabawił się w tygryska.
Biegał, skakał, konsumował,
A w tym czasie Rafał skonał.
Benek widząc śmierć kochanka,
Wnet rozpoczął taniec kankan.
Czy ze smutku, czy z rozpaczy,
Trutką gorzką się uraczył.
Tak historia ta tragiczna,
Od początku chaotyczna,
Koniec żalu, koniec złego,
Szatan stworzył klocki LEGO.
niedziela, 25 października 2009
Papierowe imadło chrześcijańsko koroduje.
Dziś dzień szary, więc dla śmiechu
Pozabijam wszystkich zwiechów.
Żeby chandra znikła całkiem,
Pozamieniam żółtko z białkiem.
Będzie w miarę kolorowo,
Spontanicznie i śmiechowo,
Gdy się ludzie wnet skapują,
Że naprawdę gówno czują.
Zaczną warczeć, zaczną krzyczeć,
Jak zwierzęta będą ryczeć.
Wyłysieją jak pawiany,
Zrzucą kapcie, wezmą glany.
W glanach żyją dwa żyjątka:
Rak, i karaluchów piątka.
Obgryzają nam paznokcie,
W moment biorą się za łokcie.
Rak przecina jak sekator,
Karaluchy mogą za to,
Tańczyć disco na skarpetach,
Jednocześnie grać na fletach.
Raczek w mig urośnie gruby,
Nie uchroni się od zguby,
Gdy właściciel tych bucików,
Zrobi małe fiku-miku
I zajebie kopa z glana,
Prosto w skórkę od banana.
Walnie w glębę, skręci szyję,
Zeszlifuje asfalt ryjem.
Przez te małe niedobrzuchy,
Spazmem będą jego ruchy.
Karaluchy i rak wielki
Zatuszują ich ślad wszelki,
I uciekną do stodoły,
I ustawią tam dwa stoły.
Tak urządzą se biesiadę,
Z wkładką spiją lemoniadę.
Kilka procent dobrze zrobi,
Wnet i rak gówno podrobi,
Porozrzuca je po polu,
A sam schowa pysk w zakolu.
Zaraz jego śmierć nastąpi,
Kiedy Jezus z nieba zstąpi,
Wnet nastanie Armagedon,
I bogactwo będzie biedą.
Nikt nie powie: Jestem klawy!
Bo mu Bóg połamie stawy.
Niebo stanie się czerwone.
Był schabowy - są mielone.
Jak w temacie - coś się kończy,
Na zaskrońce jedź bo Bończy.
Pozabijam wszystkich zwiechów.
Żeby chandra znikła całkiem,
Pozamieniam żółtko z białkiem.
Będzie w miarę kolorowo,
Spontanicznie i śmiechowo,
Gdy się ludzie wnet skapują,
Że naprawdę gówno czują.
Zaczną warczeć, zaczną krzyczeć,
Jak zwierzęta będą ryczeć.
Wyłysieją jak pawiany,
Zrzucą kapcie, wezmą glany.
W glanach żyją dwa żyjątka:
Rak, i karaluchów piątka.
Obgryzają nam paznokcie,
W moment biorą się za łokcie.
Rak przecina jak sekator,
Karaluchy mogą za to,
Tańczyć disco na skarpetach,
Jednocześnie grać na fletach.
Raczek w mig urośnie gruby,
Nie uchroni się od zguby,
Gdy właściciel tych bucików,
Zrobi małe fiku-miku
I zajebie kopa z glana,
Prosto w skórkę od banana.
Walnie w glębę, skręci szyję,
Zeszlifuje asfalt ryjem.
Przez te małe niedobrzuchy,
Spazmem będą jego ruchy.
Karaluchy i rak wielki
Zatuszują ich ślad wszelki,
I uciekną do stodoły,
I ustawią tam dwa stoły.
Tak urządzą se biesiadę,
Z wkładką spiją lemoniadę.
Kilka procent dobrze zrobi,
Wnet i rak gówno podrobi,
Porozrzuca je po polu,
A sam schowa pysk w zakolu.
Zaraz jego śmierć nastąpi,
Kiedy Jezus z nieba zstąpi,
Wnet nastanie Armagedon,
I bogactwo będzie biedą.
Nikt nie powie: Jestem klawy!
Bo mu Bóg połamie stawy.
Niebo stanie się czerwone.
Był schabowy - są mielone.
Jak w temacie - coś się kończy,
Na zaskrońce jedź bo Bończy.
czwartek, 22 października 2009
Wirująca skórka zwięźle zażółca
Lubię czasem bryki kraść,
Z jakąś ładną laską wpaść,
Obrabować jakiś domek,
Zachowywać się jak Tomek.
I najlepszym być na świecie,
Posurfować coś po necie.
Mieć też słoik ogóreczków,
I pudełeczko ciasteczków.
Świnią zdarza mi się być,
O haniebnych rzeczach śnić.
Nie ustąpić miejsca w busie,
Walić babcię, a nie wnusie,
Krzesła orbitkami sklejać,
Hektar pola w moment! pielać.
Nagle głowa się otwiera,
Kurwa mać! Jasna cholera!
Sory za ten wybuch złości,
Ale w gardle stoją ości,
Jak tu rybę zjeść bez zgrozy,
Gdy Ci ryba krtań batoży,
Wolę z octu śledzia wcinać,
Ale śledzia kurwa nima!
Nic w lodówce, same braki,
Tylko masło i buraki!
Barszczyk z tego przygotuję!
I do gara w net napluję!
Jajko pięknie w kostkę skroję,
Choć to będzie jajko moje,
Trza poświęcić się dla żarcia,
I mimo samozaparcia,
Mówić sobie swoje - zdrowe,
Lepsze to niż zabić krowę,
Albo susła, lub pawiana,
Lepiej słuchać boten Ana.
Wcinać na pusty żołądek,
Perz spomiędzy grządek.
Jak smakuje łeb rekina?
Jak nie wypić z rana klina?
Weź odpowiedz na pytania,
Od myślenia puchnie bania.
Na to mądrych ludzi trzeba,
Nie byle jakiego zjeba.
Trzeba chwacko władać słowem,
Myśli krzesać atomowe!
Gdy ktoś spróbuje Ci wcisnąć wał,
Rzuć mu na twarz kał.
Dobij gościa butem z błotem,
Pocharastaj mu ryj kotem,
I po prostu stamtąd wyjdź,
brak mi rymu, wstawiam - przyjdź,
Dobra kończ pan tak po mału,
Bo mam uszy pełne kału,
Mądre słowa tu nie padły,
Wszystkie twarze już pobladły.
Więc na koniec mamy frazę:
Weź motykę, przekop plażę,
Będziesz miał niezłą fazę.
Z jakąś ładną laską wpaść,
Obrabować jakiś domek,
Zachowywać się jak Tomek.
I najlepszym być na świecie,
Posurfować coś po necie.
Mieć też słoik ogóreczków,
I pudełeczko ciasteczków.
Świnią zdarza mi się być,
O haniebnych rzeczach śnić.
Nie ustąpić miejsca w busie,
Walić babcię, a nie wnusie,
Krzesła orbitkami sklejać,
Hektar pola w moment! pielać.
Nagle głowa się otwiera,
Kurwa mać! Jasna cholera!
Sory za ten wybuch złości,
Ale w gardle stoją ości,
Jak tu rybę zjeść bez zgrozy,
Gdy Ci ryba krtań batoży,
Wolę z octu śledzia wcinać,
Ale śledzia kurwa nima!
Nic w lodówce, same braki,
Tylko masło i buraki!
Barszczyk z tego przygotuję!
I do gara w net napluję!
Jajko pięknie w kostkę skroję,
Choć to będzie jajko moje,
Trza poświęcić się dla żarcia,
I mimo samozaparcia,
Mówić sobie swoje - zdrowe,
Lepsze to niż zabić krowę,
Albo susła, lub pawiana,
Lepiej słuchać boten Ana.
Wcinać na pusty żołądek,
Perz spomiędzy grządek.
Jak smakuje łeb rekina?
Jak nie wypić z rana klina?
Weź odpowiedz na pytania,
Od myślenia puchnie bania.
Na to mądrych ludzi trzeba,
Nie byle jakiego zjeba.
Trzeba chwacko władać słowem,
Myśli krzesać atomowe!
Gdy ktoś spróbuje Ci wcisnąć wał,
Rzuć mu na twarz kał.
Dobij gościa butem z błotem,
Pocharastaj mu ryj kotem,
I po prostu stamtąd wyjdź,
brak mi rymu, wstawiam - przyjdź,
Dobra kończ pan tak po mału,
Bo mam uszy pełne kału,
Mądre słowa tu nie padły,
Wszystkie twarze już pobladły.
Więc na koniec mamy frazę:
Weź motykę, przekop plażę,
Będziesz miał niezłą fazę.
środa, 14 października 2009
Galopujący kalafior głośno myśli
Dziś lajtowo, rozpoczęcie,
Coś nas boli, siedzi w pięcie.
Lekko w duszy jest od rana,
Trochę pustki, trochę siana.
Toteż trzeba wykorzystać,
Póki myśl jest młoda, czysta,
Wiersze dwa czy trzy napisać.
Jak Dunajec mąci flisak.
Rozpocznijmy więc bajeczkę,
Jak raz bednarz robił beczkę.
Wziął sto desek, pręty dwa,
Podśpiewywał se - tra-la.
Młotkiem zbijał, chwycił cęgi,
Z prętów zrobił dwa okręgi,
Ściągnął nimi wszystkie deski,
I zakisił tam trzy pieski.
Taka myśl niechybna przyszła,
Magia naszych wierszy prysła,
Pojawiły się złe rzeczy.
Ktoś tu komuś chyba przeczy,
Coś rozkręcił ktoś w trybikach,
Mózg szalony taniec bryka,
I logika się rozpada.
Mała wioska, nagle Prada.
Ciach! Bajeczka! Na dwa wersy!
Kot pozjadał mi pampersy!
Kto tu muśli, oprócz mnie?
Przecież wiem, że nikt, czyż nie?
Nie kozakuj na papierze,
Nie zastawiaj wnyk na jeże,
Nie zagarniaj gówna ręką,
I nie szarżuj z fają miękką.
Skończ kolego, nie pleć tyle.
Zorro lubił jeść motyle.
Miro
Coś nas boli, siedzi w pięcie.
Lekko w duszy jest od rana,
Trochę pustki, trochę siana.
Toteż trzeba wykorzystać,
Póki myśl jest młoda, czysta,
Wiersze dwa czy trzy napisać.
Jak Dunajec mąci flisak.
Rozpocznijmy więc bajeczkę,
Jak raz bednarz robił beczkę.
Wziął sto desek, pręty dwa,
Podśpiewywał se - tra-la.
Młotkiem zbijał, chwycił cęgi,
Z prętów zrobił dwa okręgi,
Ściągnął nimi wszystkie deski,
I zakisił tam trzy pieski.
Taka myśl niechybna przyszła,
Magia naszych wierszy prysła,
Pojawiły się złe rzeczy.
Ktoś tu komuś chyba przeczy,
Coś rozkręcił ktoś w trybikach,
Mózg szalony taniec bryka,
I logika się rozpada.
Mała wioska, nagle Prada.
Ciach! Bajeczka! Na dwa wersy!
Kot pozjadał mi pampersy!
Kto tu muśli, oprócz mnie?
Przecież wiem, że nikt, czyż nie?
Nie kozakuj na papierze,
Nie zastawiaj wnyk na jeże,
Nie zagarniaj gówna ręką,
I nie szarżuj z fają miękką.
Skończ kolego, nie pleć tyle.
Zorro lubił jeść motyle.
Miro
Skalana korba grzybowo płynie
Hej kolego, koleżanko,
Może pójdziesz na ruchanko?
Wyjmiesz fajkę lub cycuszki,
Kupisz dwie hiszpańskie muszki.
Powalimy dziś niemało.
Wjadę w ciebie wielką pałą,
Klepnę, splunę, potarmoszę,
Sprawię w razie czego nosze.
Zaprzestańmy świńskich treści,
Bo ta wizja chuć mą pieści.
Lepiej temat mieć neutralny,
Niż analny czy oralny.
Napiszemy małą bajkę,
Jak się żółwik bawił jajkiem.
O nie! Znowu zberezeństwo!
To przez głupie me rodzeństwo,
Ciągle peep-show oglądają,
Krzyczą, jęczą i stękają.
Nie wiem co tam oni robią,
Brzydkie myśli uosobią.
Zastanawiam się tak skrycie,
Jaki sens ma nasze życie?
Seks? Pieniądze? Czy jedzenie?
Może wielkie przyrodzenie?
Nie wiem na co mogę liczyć,
Pozostaje rymy ćwiczyć,
Więcej wierszy sobie pisać,
Jeść przyprawy od Kamisa.
Kostać fazy, dziwnych lotów,
Kalafiorów, łba łomotów,
Dech, borsuków, twardych liści.
I co z tego za korzyści?
Kto to czyta, kto spogląda?
Prostych zwrotów ode mnie żąda?
Nie ma sensu w przestrzeń pisać,
Weź to uznaj za komisa.
Zakończenie me bogate,
W usta nie zmieścisz łopatę.
Miro
Może pójdziesz na ruchanko?
Wyjmiesz fajkę lub cycuszki,
Kupisz dwie hiszpańskie muszki.
Powalimy dziś niemało.
Wjadę w ciebie wielką pałą,
Klepnę, splunę, potarmoszę,
Sprawię w razie czego nosze.
Zaprzestańmy świńskich treści,
Bo ta wizja chuć mą pieści.
Lepiej temat mieć neutralny,
Niż analny czy oralny.
Napiszemy małą bajkę,
Jak się żółwik bawił jajkiem.
O nie! Znowu zberezeństwo!
To przez głupie me rodzeństwo,
Ciągle peep-show oglądają,
Krzyczą, jęczą i stękają.
Nie wiem co tam oni robią,
Brzydkie myśli uosobią.
Zastanawiam się tak skrycie,
Jaki sens ma nasze życie?
Seks? Pieniądze? Czy jedzenie?
Może wielkie przyrodzenie?
Nie wiem na co mogę liczyć,
Pozostaje rymy ćwiczyć,
Więcej wierszy sobie pisać,
Jeść przyprawy od Kamisa.
Kostać fazy, dziwnych lotów,
Kalafiorów, łba łomotów,
Dech, borsuków, twardych liści.
I co z tego za korzyści?
Kto to czyta, kto spogląda?
Prostych zwrotów ode mnie żąda?
Nie ma sensu w przestrzeń pisać,
Weź to uznaj za komisa.
Zakończenie me bogate,
W usta nie zmieścisz łopatę.
Miro
poniedziałek, 12 października 2009
Dmuchana kulka
Zwyłka fraszka, taka mała,
Samodzielna i wytrwała.
Nie da w kaszę sobie dmuchać,
Nie dasz rady jej wyruchać.
Gdyby wziąć ją w swoje ręce,
I zatrzasnąć z nią w łazience,
Można nieźle się zabawić,
Dobre rymy także sprawić.
Nalać mydła dla bąbelków,
Wrzucić parę żółtych żelków.
Do brodzika wsiąść z tą fraszką,
I rozprawić się jak z flaszką.
Szybko myśleć, wziąć długopis,
Na srajtaśmie zrobić zapis,
Żeby z głowy nie wypadło,
Żeby słońce nie pobladło.
Wieczór zaraz, zaczynamy,
Impra, fruzie, alko, money,
A o fraszce zapomnimy.
Zaczęliśmy i kończymy.
Teraz morał tradycyjnie,
Tyłem nie wjedź no na myjnie.
Miro
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)


